Spostrzegł w wgłębieniu bramy siedzące niemowlę, jakie ze łzami wyciągało do niego rączęta. Wziąwszy dziecię na ręce, zaniósł je do fjakra, gdzie przy świetle latarni dostrzegł, że dziecię było na wskroś przemoknięte, dygotało z zimna jak w febrze.
— Ha! jacyż nikczemni ludzie pozostawili to maleństwo na takiem zimnie i deszczu!... — mówił Piotr Loriot tuląc dziecię do siebie i okrywając je płaszczem. Trzeba być na to łotrem ostatniego rodzaju i zamiast serca w piersiach mieć kamień!
Tu ucałował dziecinę, która uspokojona, płakać przestało.
— Ach do kroć piorunów!... — zawołał nagle poczciwy dorożkarz, drapiąc się w głowę, — co ja będę robił z tem małym komarem? Wychowywać go niepodobna, przez całe dnie niema mnie w domu, a takie pacholę żywić przecież trzeba!
Zadumał chwilę, a potem:
— Ba! od czegóż jest dom podrzutków? — mówił dalej, — złożę tego chłopca do przytułku dla opuszczonych dzieci, gdzie będą mieć o nim staranie.
I postanowiwszy tak zrobić, Loriot otworzył drzwiczki powozu, usłał w nim rodzaj łóżeczka z aksamitnych poduszek i w wgłębieniu tegoż umieścił dziecię, a wsiadłszy na kozioł, wyruszył z miejsca.
Dzielny ów człowiek miał mieszkanie, remizę i stajnię w pobliżu rogatki d’Enfer, w którym to punkcie stał dom