Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/230

Ta strona została przepisana.
III.

Zaświtał chmurny poniedziałkowy poranek, jak gdyby dzieląc smutek dwóch nieszczęśliwych kobiet.
Z pierwszym dnia brzaskiem syn pani Leroyer przywołał matkę do siebie.
— Czego żądasz? zapytała z przytłumionym łkaniem.
— Wszystko o com prosił, wypełnić przyrzekłaś, odrzekł przyciszonym głosem, — zechciej zadość uczynić jednej jeszcze proźbie... Radbym się wyspowiadać, potrzebuję tej religijnej pociechy, w ostatnich chwilach mojego życia. Sprowadźcie mi zatem księdza.
Pani Leroyer wyszła ażeby spełnić życzenie umierającego, a w kilka chwil później kapłan krzepił młodzieńca na tę ostatnią podróż słowami wiary i ufności w miłosierdzie Boże.
Około południa przybył Edmund Loriot.
Za pierwszym rzutem oka odgadł, iż nic już nie jest w stanie ocalić chorego. Zapisał jednak receptę dla zaspokojenia i pocieszenia zrozpaczonej matki. Bertę zaś ostrzedz postanowił o mogącej lada chwila nastąpić katastrofie.
— Pomnij pani żeś przyrzekła zawiadomić mnie o chwili zgonu brata, — rzekł do niej. — W tyle bolesnych okolicznościach potrzebować panie będziecie życzliwej dłoni przyjaciela.
Dziewczę zrozumiało znaczenie owych wyrazów. Podziękowała młodemu doktorowi niemym uściśnieniem ręki, tłumiąc łzy, jakie się jej gwałtem do oczu cisnęły.
Loriot cierpiał niewysłowienie po nad temi dwiema osieroconemi kobietami. Cóż jednak mógł uczynić? Nauka i wszelkie jego wysiłki daremnemi się okazały wobec wyższych Stwórcy wyroków.
Pani Leroyer starała się ukrywać boleść, szarpiącą jej duszę. Wobec umierającego syna, wszystkie jej dawne rany