Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/244

Ta strona została przepisana.

Nadedniem sen pani Leroyer zaczął się stawać niespokojnym, dziewczę zerwawszy się, spoglądało z obawą na matkę, to na doktora.
— Obudzi się niezadługo, — rzekł Loriot.
O szóstej otworzyła oczy, spoglądając zdumiona że już dzień był biały.
— Spałam więc tak długo? zapytała. Jak mogliście na to pozwolić
— Cieszymy się, iż choć tym sposobem pokrzepiłaś pani swe siły.

VI.

— Rzeczywiście, czuję się być silniejszą, odpowiedziała. Która też godzina?
— Po szóstej.
— Listy przygotowane?
— Tak, mamo... odparła Berta. Pan Edmund je pisał, ja adresowałam.
— Trzeba je oddać posłańcowi, niech zaraz rozniesie.
— Oddam mu przechodząc, — rzekł Loriot.
— Opuszczasz nas więc doktorze?
— Muszę... chorzy na mnie oczekują.
— Masz słuszność... Nieszczęścia czynią nas samolubami. Zatrzymałam pana, upominając, że masz obowiązki do spełnienia. I mnie zarówno wyjść trzeba. Podaj mi Berto okrycie i kapelusz...
— Jakto... wychodzisz mamo?
— Trzeba pójść do biura pogrzebowego załatwić różne formalności.