Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/245

Ta strona została przepisana.

— Pozwól pani raz jeszcze powtórzyć mą proźbę, — ozwał się Edmund, — pozwól ażebym ja ciebie zastąpi! w tym razie.
— Nie, mój doktorze. Dzięki ci składam serdeczne, lecz tak jak wczoraj, stanowczo odmawiam. Jest to ostatnia przysługa, jaką oddaję mojemu synowi i dlatego niepozwolę się zastąpić nikomu.
Wszelkie naleganie okazałoby się tu daremnem. Zabrał więc Edmund tylko listy, obiecując w ciągu dnia przybyć tu jeszcze.
Pani Leroyer była wkrótce gotową do wyjścia. Schowała w kieszeń wydobyte ze szkatułki dnia poprzedniego familijne dokumenty, a zbliżając się do Berty:
— Chciałabym wiedzieć drogie dziecię, — zapytała, — ile nam jeszcze z tego ostatniego funduszu pozostało, ażeby do tego zastosować wydatki pogrzebowe. Radabym uczcić tego biedaka przyzwoitym pochowaniem zwłok jego, ale czy na to wystarczy? Powiedz mi ile jeszcze mamy w naszej biednej kasie?
— Około pięciuset franków... — odpowiedziało dziewczę z ukrytem wahaniem.
— Aż tyle? — zawołała wdowa, patrząc na Bertę z niedowierzaniem; — chyba się mylisz?
— Nie, mamo.
— Nieprzypuszczałam ażebyśmy tak były jeszcze bogate.
— Jakto dobrze mamo, nieprawdaż? że pozostało nam jeszcze tyle na obecne wydatki? — To mówiąc pokazała matce część sumki pożyczonej u Edmunda Loriot.
Zdziwiona pani Leroyer powtarzała uspokojona:
— Jak to dobrze!... jak to dobrze!...
Nagle wszelako zamilkła, jak gdyby coś przypomniawszy sobie.
— Nie trzeba jednak zapominać, — dodała, — że mamy jeszcze do spłacenia długi...