dla zakupienia gruntu pod mogiłę. Za powrotem do domu uproszona przez Bertę, zjadła dla posilenia się parę łyżek polewki.
Po obiedzie przyszedł doktór Loriot, wnosząc wraz nieco pociechy dla obu zbolałych kobiet.
Pogrzeb miał odbyć się w piątek, o godzinie dziewiątej rano.
Ireneusz Moulin jak wiemy, oczekiwał dnia tego z gorączkową niecierpliwością. Urządził się już zupełnie w swem nowem mieszkaniu, a mając czas wolny wieczorem, zaszedł do kawiarni na placu Bastylji, by wypić filiżankę czarnej kawy i przeczytać gazety.
Przy kawie podano mu dzienniki. Wziął pierwszy z wierzchu. Była to Gazeta Codzienna.
Przebiegał wzrokiem obojętnie szpalty tego pisma, gdy nagle okrzyk przerażenia wybiegł z ust jego.
Przestraszeni goście tym niespodziewanym wybuchem trwogi zaczęli mu się bacznie przyglądać.
— To niepodobna... to musi być pomyłka!... — szeptał do siebie śmiertelnie pobladły. I po raz drugi odczytywał półgłosem:
— Też same imiona i nazwisko, powtarzał, te same lata... To dziwne!... Zaczynam się obawiać o jaką fatalność... Miałżeby los jeszcze prześladować i dzieci biednego męczennika? Czyliżbym po to wracał do Francji by odprowadzić na cmentarz zwłoki syna, któremu dla ojca przywożę rehabilitację? Ach! byłoby to ciosem nad miarę...
I odłożywszy na bok gazetę, zadumał głęboko.
— Omyłka byłaby tu niemożliwą... mówił dalej. Muszę zbadać to wszystko dziś jeszcze.
Zaczął powtórnie przepatrywać gazetę. Wyczytał w niej, że nieboszczyk zamieszkiwał w szóstym cyrkule, ale nie