Ireneusz podszedł do grabarza, stojącego przy wejściu.
— Powiedz mi pan, — zapytał, czy orszak pogrzebowy odprowadzający zwłoki zmarłego Leroyer, wszedł już na cmentarz?
— Nie jeszcze. Oczekujemy właśnie na niego.
Moulin stanął przy bramie obok grabarza.
— Ztąd zobaczę je obie jak najlepiej, — rzekł do siebie. I zaczął się przechadzać po kamiennym chodniku.
W tej przechadzce zauważył stojących opodal trzech mężczyzn, którzy tak jak on widocznie na kogoś oczekiwali.
O naznaczonej godzinie wyruszył z domu orszak pogrzebowy, składający się przeważnie z kolegów i zwierzchników zmarłego młodzieńca. Kilka lokatorek z tegoż domu i parę rodzin z sąsiedztwa przyłączyło się do skromnego tego konduktu.
Doktór Loriot daremnie starał się nakłonić panią Leroyer i jej córkę, by nie odprowadzały ciała na cmentarz. Nie chciały ani słyszeć o tem.
Nieszczęśliwa matka okazywała się być spokojną dopóki, widziała przed sobą zwłoki ukochanego syna. Stała, jak posąg kamienny bez jęku i skargi, mimo że silna gorączka zawładnęła całym jej organizmem. Spojrzenie jej tylko świeciło jakimś niezwykłym blaskiem.
Gdy jednak miano zamykać trumnę, przebudziła się z tego odrętwienia i z okrzykiem rozpaczy rzuciła się na martwe ciało jedynaka, żegnając go po raz ostatni w życiu. Berta patrząc na boleść matki załamywała ręce.