—Widząc to wszystko Loriot, chciał usunąć obie kobiety od tak bolesnego widoku, ale i teraz nadaremnie. Wyjednał tylko od nich przyrzeczenie, że nie będą szły pieszo za pogrzebem, ale pojadą w wynajętej przezeń karecie.
Wyprzedźmy ich w tej smutnej pielgrzymce ku miejscu doczesnego spoczynku.
O godzinie ósmej z rana trzej mężczyźni przybyli przed bramę cmentarną, lecz każdy z innej strony.
Ostatni z nich ukazał się dobrze nam znany Theifer, inspektor oddziału policyjnego bezpieczeństwa ów posłuszny służalec księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Co każesz nam czynić inspektorze? — zapytał jeden z agentów, salutując po wojskowemu.
— Zadanie nader łatwe i proste. Staniecie oba po prawej stronie bramy, gdy ja się zatrzymam po lewej. Lepiej wszelako dla niezwracania uwagi abyście się przechadzali, nie tracąc mnie z oczu.
— Rozumiemy... — odpowiedzieli.
— W oznaczonym czasie, wyjdzie z bramy cmentarnej pewien jegomość i zamieni zemną słów kilka. Być może iż osobistość którą nam wypadnie przytrzymać będzie szła tuż przed nim. Otóż gdyby tak było, zbliżę się do niej. Skoro tylko spostrzeżecie mnie odchodzącym od kraty, podążcie za mną, czuwając, ażeby ptak niewymknął się nam z ręki.
— Dobrze panie.
— Jeszcze uwaga. Unikać wszelkiego zajścia jak najstaranniej. Im spokojniej się to odbędzie, tem lepiej. Rozumiecie mnie.
— Rozumiemy.
Stosownie do danych sobie poleceń, agenci rozstawili się w pewnej odległości, śledząc najmniejszy ruch swojego zwierzchnika.
W pięć minut później, przed bramę cmentarną zajechała kareta, Wysiadł z niej książę de la Tour-Vandieu. Po-
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/254
Ta strona została skorygowana.