mimo mieszczańskiego przebrania, poznać w nim łatwo było możnego arystokratę.
Theifer podszedł ku niemu z ukłonem głębokiego poszanowania.
— Nie straciłem, — rzekł, — ani minuty; czekam na rozkazy waszej książęcej mości...
— Oceniam pańską usłużność, — odparł Jerzy. — A gdzież są twoi pomocnicy panie Theifer.
— Stoją przy sztachetach na cmentarzu.
— Dobrze.
— Czy książę obmyślił już sposób w jaki mi wskaże tę tyle niebezpieczną osobistość?
— Nie jeszcze; ponieważ wszystko to zależy od jego znalezienia się na cmentarzu. Oczekuj pan zatem przy kracie.
— Dobrze; lecz w jaki sposób raczy mnie książę powiadomić, czy mam go przytrzymać natychmiast lub też udać się za nim do domu i tam dopiero dokonać aresztowania?
— W razie gdyby wypadło go zaraz ująć, zbliżę się do pana w kapeluszu na głowie, jeśli przeciwnie, wyjdę z cmentarza z odkrytą głową.
— Pomysł doskonały!...
— Liczę w zupełności na pana, panie Theifer. Niepożałujesz pan tej przysługi...
— Ach! czyliż rozkosz usłużenia waszej książęcej mości nie jest już dostateczną za wszystko nagrodą? — odrzekł z pochlebstwem Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu uśmiechnął się ironicznie i po zamienieniu słów kilku pożegnał inspektora, udając się w głąb cmentarza, do swego wspaniałego rodzinnego grobowca.
Wiemy, że tylko zarośla oddzielały ów przepyszny monument od skromnej mogiły Pawła Leroyer i od owej płyty z czarnego marmuru, na której jak gdyby przez ironją wyryto ów tak doniosły w swem znaczeniu wyraz: