Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Książę rozchyliwszy posplatane gałęzie krzewów, zaczął się przypatrywać mogile, jaka budziła w nim uśpione chwilowo wyrzuty sumienia.
Głęboka cichość panowała w owym przybytku śmierci. Ptastwo jedynie świegotało śląc pienia niby modły za zmarłych do stóp Najwyższego.
Pan de la Tour-Vandieu pogrążony w zadumie wsparł się o rosnący na grobie jego przodków wyniosły cyprys.
Jakie myśli przebiegały umysł tego potwornego zbrodniarza, trudno byłoby określić. Tysiące zamiarów mięszało się w jego głowie.
Myślał chwilami o nieszczęśliwym Pawle Leroyer, straconym niewinnie pod gilotyną, tej ofierze ludzkiej pomyłki, jaka krwią swoją zmyła jego zbrodnię.
Zatwardziały morderca nie żałował jednak swojego czynu, gotów był popełnić go powtórnie, gdyby nagrodą zań był mu spadek miljonowy i tytuł książęcy.
Jedno go tylko przerażało, a to wspomnienie, że po latach dwudziestu wypłynął z ciemności jakiś mściciel nieoczekiwany. Walczyć z nim postanowił, walczyć do ostatniego tchnienia, zmiażdżyć go i zgubić.
Miejsce wyrzutów sumienia jakich nie uczuwał ten zbrodniarz, zajęła obecnie trwoga i niewysłowiona obawa kary doczesnej, bojaźń tak straszna, iż zatrzymywała u niego regularne uderzenia serca, i trupią bladością powlekała mu policzki.
Wśród takich rozmyślań czas szybko upływał. Niezamącona cisza panowała pośród cmentarza. Nikt się nie zbliżał do tajemniczej mogiły.
Jerzy zaniepokojony o powodzenie ułożonego przez siebie planu, zaczął się niecierpliwić.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki dosięgały w pół do dziewiątej.