Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/257

Ta strona została przepisana.

— Wszak grabarz mówił wyraźnie, — wyszepnął do siebie, — „że w piątek pomiędzy ósmą a dziewiątą rano“. Nie dziwi mnie, że się kobieta z przyjściem spóźniła, ale dla czego ten człowiek który tak gorączkowo pragnął z nią się spotkać, nie zjawia się wcale? Jeśli nie przyjdzie, — dodał, z dzikim wyrazem w spojrzeniu, — jeśli odnalazł tę kobietę i powiadomił ją o swym odkryciu...
Tu przerwał; nieopisany przestrach malował się na jego twarzy. Myśl że ów wróg ukryty rozpoczął może już walkę, że w tej chwili właśnie może śmiertelny cios mu wymierza, zmieszała mu zmysły.
Stał wsparty o drzewo, marmurowo blady i drżał na całym ciele, a pooranemi na czole bruzdami spływały mu krople zimnego potu.
W takich katuszach doczekał dziewiątej godziny.
Na mogile Pawła Leroyer niebyło nikogo.
Męki Jerzego zwiększały się z każdą chwilą, mimo to postanowił oczekiwać jeszcze pół godziny.
— Wszystko stracone!... wyszepnął, — po upływie tego czasu. Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie musieli spotkać; się z sobą i działają na moją zgubę!... Co począć teraz?... co uczynić?... I zatopiony w dumaniu, szedł w stronę bramy cmentarza.
Było to właśnie w owej chwili, gdy Ireneusz spotkał trzech mężczyzn, przechadzających się przed sztachetami, w oczekiwaniu na pogrzeb Leroyer’a.
Niebawem ukazał się w oddaleniu karawan i garstka towarzyszących mu osób.
Moulin ze ściśnionem sercem podszedł ku orszakowi, upatrując między idącymi biednej matki zbolałej. Niedostrzegł wszakże jej wcale.
— Miałżebym się omylić? — zapytywał siebie.
— Może to inny jaki obcy pogrzeb?