Niepewność ta jego bardzo krótko trwała.
Karawan zatrzymał się przed cmentarną bramą, a z karety wysiadły dwie kobiety w żałobie i towarzyszący im młody mężczyzna.
Długie krepowe welony osłaniały im twarze, tak, że rysów rozeznać niepodobna było. Ireneusz przeczuł je raczej niż poznał.
Była to rzeczywiście pani Leroyer wraz z córką. Przeszły tuż koło niego.
Matka postępowała zwolna, ze spuszczoną głową, jak gdyby nieświadoma tego, co się w około niej dzieje. Berta płakała głośno zanosząc się łkaniem.
Moulin, wzruszony do głębi, przyłączył się do orszaku postępującego zwolna, główną aleją, do miejsca zakupionego na mogiłę.
Pani Leroyer nie mogąc zakupić gruntu na wieczyste czasy, opłaciła tylko na lat pięć, będąc pewną że przed ich upływem połączy się z ukochanymi i nie będzie ubolewała nad ich ubogiemi mogiłami.
W chwili, gdy skręcano w boczną aleję, z przeciwnej strony wyszedł jakiś mężczyzna i przystanął, przypatrując się konduktowi. Był to książę de la Tour-Vandieu.
Nagle drgnął, jakby pod tknięciem iskry elektrycznej. W gronie zebranych, dostrzegł tego samego człowieka, którego tak długo oczekiwał przy tajemniczym grobie.