Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/262

Ta strona została przepisana.

strzedz było można grabarza porządkującego mogił, lub ogrodnika, sadzącego kwiaty.
Przyszedłszy do najdawniejszej części cmentarza a tem samem najbardziej zacienionej drzewami, pani Leroyer zatrzymała się wprost czarnej marmurowej płyty, noszącej znany nam napis:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

Tam padła na kolana, a całując ów zimny kamień, zanosiła się od płaczu.
Pomimo zapewnienia danego Loriotowi że źródło łez wyschło w niej na wieki, wobec tej drugiej tak drogiej dla siebie mogiły, znalazł się jeszcze ich zapas obfity.
Ireneusz przewidywał że pani Leroyer uda się na grób swojego męża, dla księcia wszakże Jerzego była to przykra niespodzianka. Zbyt późno zrozumiał niebezpieczeństwo któremu niemógł zapobiedz.
To ona!... — szeptał do siebie, drżąc z przerażenia; — Ona!... wdowa po niewinnie skazanym... Ten człowiek idzie tuż za nią... Może już powiedział jej wszystko... Może już wie o istnieniu tego zgubnego dla mnie dokumentu.
Arystokratyczne palce księcia rwały na sobie ubranie, raniły piersi, a on nie czuł bólu w obec przejmującej go trwogi!
Wsunąwszy się między krzewy, okalające grób jego rodzinny, oczekiwał co nastąpi dalej. Z owej kryjówki mógł widzieć wszystko i słyszeć, nie będąc widzianym.
Pani Leroyer przyklęknąwszy na grobie, modliła się długo. Łzy spływały strumieniem po jej wynędzniałej twarzy. Widocznie jednak modlitwa krzepiła jej ducha, bo zwolna na jej obliczu zawidniał spokój i rezygnacja.
Po ukończeniu pacierzy, podniosła się zwolna a złożywszy przyniesiony wieniec na grobie, mówiła pół głosem.
— Przynoszę ci te kwiaty od mojego syna, który w Ostatnich chwilach swojego życia jeszcze myślał o tobie... Po-