Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/264

Ta strona została przepisana.

— Ufaj pani Bogu i nie trać nadziei w jego sprawiedliwość. Ja jestem przy tobie i pragnę ci w tej sprawie dopomódz.
Posłyszawszy to pan de la Tour-Vandieu omal nie runął na ziemię. Twarz jego straszny przedstawiała widok. Trupia bladość powlekała policzki, a oczy z dzikim wyrazem patrzyły przed siebie.
Podsunął się bliżej, aby nie stracić jednego słowa z rozpoczętej rozmowy.
Na głos Ireneusza pani Leroyer szybko się podniosła, a patrząc bystro na mówiącego:
— Kto pan jesteś? — zapytała, jaki powod nakłania pana do podsłuchiwania modłów nieszczęśliwej kobiety?
— Kto jestem? — odrzekł, zbliżając się do niej. Przypatrz mi się pani lepiej, i sięgnij myślą w przeszłość: Poznajesz mnie pani?
— Nie! nieznam pana, — odpowiedziała, bacznie się w niego wpatrując...
— Masz pani słuszność... żądam od ciebie zbyt wiele. Lata zmieniają człowieka, a upłynęło ich osiemnaście od chwili ostatniego naszego widzenia. Sądzę wszelako iż nazwisko moje przynajmniej nie będzie obcem dla pani. Jestem Ireneusz Moulin.
— Ireneusz Moulin? — powtórzyła, wzruszając ramionami.
— Nic ono pani nieprzypomina?
— Nic... wcale.
— Ta właśnie wiadomość była mi potrzebną!... wymruknął za krzakami książę Jerzy.
— Ha! zapomniałaś więc pani zapewne o tym małym sierocie, odparł smutno mechanik, — o owym chłopcu którego mąż pani, pan Paweł Leroyer przyjął do swoich warsztatów, znajdujących się natenczas przy kanale św. Marcina? Niepamiętasz więc wcale owego malca, któremu wraz z kęsem poży-