Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/307

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, odparł Ireneusz z uśmiechem podając mu rękę, którą, tamten serdecznie uścisnął.
— Kiedy wychodzisz ztąd? zapytał Jan-Czwartek.
— Za trzy dni. — Rano czy w wieczór?
— Rano... Ale dla czego o to mnie pytasz?
— Chcę bowiem ażebyś zabrał z sobą list i klucz dla doręczenia pewnej osobie.
— Dobrze... i cóż dalej?
— Odniesiesz ten list do wskazanego domu...
— Zgoda!... A więcej?
— Nic więcej... Oto wszystko czego od ciebie na teraz żądamy, dodał Moulin.
— Jeszcze słowo... zaczął Jan Czwartek. Skoro pomyślnie załatwisz to polecenie, staraj się jakimkolwiek bądź sposobem przesłać nam tu paczkę tytuniu, co będzie znakiem żeś się dobrze sprawił.
— Bądź spokojny, odrzekł Eugenjusz. Oddam list i przyślę wam tytuń. Niewiem czy wiesz kolego dodał, zwracając się do Moulin’a, że ja tu się dostałem za kontrawencję, a nie za złodziejstwo?
— Wiem, że jesteś dobrym chłopcem, odparł mechanik, i dla tego z ufnością ci powiem, że od pomyślnego załatwienia tej przesyłki zależy spokój i szczęście bardzo nieszczęśliwej kobiety wraź z córką!... Zaniesiesz im więcej niż majątek, bo spokój i honor ich nazwiska. Spełnisz czyn zacny, szlachetny!...
— Dziękuję za położone we mnie zaufanie, odrzekł Eugenjusz. Teraz nie przyjmę już ofiarowanego mi przez was luidora. Nie chcę zapłaty za taką przysługę... I ja też potrafię zrobić coś uczciwego, nie zadając za to wynagrodzenia.
Ireneusz nalegał na przyjęcie obiecanego luidora, Eugenjusz obstawał przy swojem.