Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/317

Ta strona została przepisana.

— A zatem?...
— Otóż dowiedziawszy się, żeś pan powierzył swoją obronę któremuś z adwokatów, przyszliśmy prosić o adres tegoż, co mam nadzieję odmówionem nam nie zostanie.
— Adres dać mogę, odparł więzień, lecz wątpię czy ten adwokat podejmie się waszej sprawy. Sprobować jednak nie zawadzi.
To mówiąc z wypchanego papierami pugilaresu, wyjął bilet wizytowy, i podał go Janowi.
Rzuciwszy nań oczyma Czwartek, drgnął cały, i stanął w osłupieniu. Na jego twarzy ukazał się wyraz najwyższego zdumienia. Przeczytał bowiem następujące wyrazy:

Henryk de la Tour-Vandieu
ADWOKAT
„Ulica świętego Dominika.

— Co pana tak zadziwiło? pytał młodzieniec widząc zmięszanie Jana.
— Nie... nie! — wyszepnął Czwartek, któremu ręce drżały jak w febrze. Nazwisko pańskiego adwokata jest mi zkądsiś znane...
— I cóż z tego?
— Znam blizko rodzinę panów de la Tour-Vandieu, słyszałem o nich wiele, a niewiedziałem dotąd, że między niemi jest prawnik.
— Jest, jak pan widzisz.
— Czy to sam książę de la Tour-Vaudieu jest adwokatem? pytał Jan dalej.
— Nie; to syn jego. Jest wprawdzie margrabią, ale nie używa tego tytułu.
— Jego syn?... powtórzył Jan. Dziękuję najmocniej za objaśnienie. Mój towarzysz zgłosi się do niego. I ukłoniwszy się, opuścili młodzieńca.
Ireneusz nie pojmował przyczyny pomięszania Jana.