Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/360

Ta strona została przepisana.

— Uspokój że się, i nie obawiaj się niczego, odparła Berta z uśmiechem. Pocóż by tu przyszli?... Zapomniałaś mamo, że to zwykła godzina odwiedzin naszego przyjaciela, doktora Loriot?
— Masz słuszność. Teraz już jestem spokojną lecz nie uwierzysz jak przeraziłam się w pierwszej chwili.
Berta pobiegła otworzyć. Przeczucie jej nie zawiodło. Edmund Loriot stał przed nią, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— Jakże się miewa nasza droga pacjentka? zapytał, ściskając rączkę dziewczęcia.
— Duszność nie ustępuje.
— A osłabienie?
— Jednakie. Dziś próbowała podnieść się z łóżka, lecz omal nie zemdlała. Nawet jednej chwili nie może się utrzymać na nogach.
— Dawałaś pani przepisane przezemnie lekarstwo?
— Dawałam doktorze.
— Spodziewałem się lepszego skutku. Czy matka pani nie doznała od wczoraj jakich silniejszych wzruszeń?
Berta zawachała się z odpowiedzią, lecz przypomniawszy sobie zalecenie matki, a nie chcąc kłamać.
— Żadnych o ile sądzę... cichym wyszepnęła głosem.
— Czuwaj pani nad nią bezustannie; mówił młody lekarz, tylko bezwarunkowy spokój fizyczny i moralny, daje rękojmię jej uzdrowienia. Gdyby warunek ten nie był ściśle zastosowanym zapisywane przezemnie lekarstwa działać by przestały, i powrót do zdrowia stałby się wątpliwym, niezapominaj pani o tem...
— Pamiętam, i staram się do tego zastosować, odparła Berta z zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Edmunda.
— Wydajesz mi się pani być dzisiaj jakąś pomięszaną, czy zaniepokojoną, rzekł młodzian bystro się w nią wpatrując.