Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/361

Ta strona została przepisana.

— Bynajmniej doktorze... Jestem w swoim zwykłym usposobieniu.
— Wyznaj pani prawdę... czy nasza chora nie doznała jakich zabójczych wrażeń, których dla niej tak się obawiałem?
— Żadnych... upewniam. Nic podobnego nie miało miejsca... Zresztą, przekonaj się pan sam.
Głos biednej Berty drżał gdy to mówiła, pomięszanie jej coraz wyraźniej dostrzedz się dawało, Edmund spoglądał na nią zdumiony.
Wszedłszy do chorej, doznał nowego przykrego zdziwienia. Nie znalazł wprawdzie tego upadku sił o jakim wspominało dziewczę, przeciwnie, oczy pani Leroyer błyszczały niezwykłym ogniem, a na wybladłych policzkach, pojawił się dawno niewidziany rumieniec.
Wyciągnęła z uśmiechem rękę do wchodzącego.
— Czuję się dzisiaj o wiele lepiej doktorze, rzekła wzmocnionym głosem.
Przy powitaniu, ręka lekarza dotchnęła pulsu chorej. Jakież było jego przerażenie gdy znalazł go wskazującym stopień najwyższy gorączki.
— Musiało tu zajść coś niezwykłego, pomyślał, lecz jak się o tem dowiedzieć?
— Jakże pani spała tej nocy? zapytał.
— Lepiej niż zwykle. Kilka godzin spoczynku, pokrzepiło me siły.
— A sny były przyjemne?
— Nie pamiętam tego.
— Z rana, duszność była większa? badał dalej Edmund.
— Miałam jeden paraksyzm.
— Serce biło silniej niż zwykle?
— Nieco silniej...
— W chwili przebudzenia?
— Nie; później.