Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/363

Ta strona została przepisana.

dzo się zaniepokoił, do czego jeszcze łączyła się i zazdrość. Berta w porozumieniu z matką, ukrywała coś przed nim, co dowodziło, że niema w nim zaufania. Osobie zaś którą się kocha wszystko się powierzyć powinno.
Oczewistem więc było, że Berta go nie kochała.
To dowodzenie logiczne na pozór, zaprowadziło na kręte manowce naszego doktora.
Czuł jakąś tajemnicę w powietrzu której mu nie chciano dowierzyć. Cierpiał niewymownie, a nie śmiał zapytać, by skrócić tym sposobem swoje męczarnie.
Ukrywając pożerający go niepokój, wziął w rękę kapelusz stojący na stoliku i zamierzał się pożegnać.
— Pan już odchodzisz? zapytała chora.
— Tak pani.
— I nie zapiszesz mi nic nowego?
— Do wieczora będziesz pani brała toż samo lekarstwo.
— A w nocy?
— Przyjdę jeszcze wieczorem, wówczas zobaczymy...
Matka z córką zamieniły wzajem znaczące spojrzenie. Wizyta doktora stawała na przeszkodzie ułożonemu planowi, należało więc jej niedopuścić. Lecz jak to uczynić?
— Zamierzasz pan odwiedzić nas jeszcze dziś wieczorem? zapytała Berta.
— Tak, odrzekł Loriot z nietajoną goryczą, jeżeli paniom nie będę natrętnym, albo w czem nieprzeszkodzę...
— Natrętnym nigdy pan nam być nie możesz, zawołało dziewczę, i sądzę, że pan jesteś o tem przekonany. Chodzi tylko o to, że potrzebuję wyjść dziś wieczorem dla odniesienia wykończonej roboty, na którą od dni kilku oczekują. Radabym być obecną przy pańskiej wizycie, a mimo najszczerszych chęci, wyjścia odłożyć nie mogę.
Mimo zręcznego upozorowania, Loriot odczuł i tu fałszywie brzmiącą nutę jakiejś tajemnicy.