rąco. Atmosfera przepełniona elektrycznością, zwiastowała burzę.
Ten anormalny wybryk natury w spóźnionej porze roku, źle oddziaływał na usposobienie Estery. Od rana, dziwnie była wzburzoną, i zagniewaną. Nerwowe dreszcze wstrząsały jej wątłym ciałem, oczy zwykle łagodne, przybrały jakiś dziki wyraz, usta szeptały niezrozumiałe zdania, wśród których dawały się dosłyszeć słowa: „Zygmunt... Brunoy... mój syn“.
Od kilku miesięcy stan chorej polepszył się o wiele, i dawno już niedostrzeżono takiej gwałtownej zmiany.
Pani Amadis nie przeraziła się tem jednakże, lecz ów paraksyzm chorej zwalczyć postanowiła za pomocą muzyki ulubionej opery.
— Ach! zawołała, gdyby to dziś przedstawiano w teatrze „Niemą z Portici“, o jakże czuła bym się szczęśliwą!... Byłoby to jedynym lekarstwem dla mej biednej chorej!
Nieszczęściem jednak, grano Roberta djabła.
— To nieodpowiednie dla Estery, mówiła do siebie. Zakonnice, duchy jakie się tam ukazują, djabeł z całym swoim orszakiem, wreszcie piekielne ognie i cmentarz, źle na nią oddziałać by mogły. Ja nawet sama, która na nerwy użalać się nie mogę, doznaję pewnej trwogi, a cóż dopiero tak chora jak ona?
Przerwała rozmyślanie nucąc jak zwykle fałszywie:
„Królu piekieł, ja wzywam cię
To ja“.
„Potępieniec jak ty!...
— Nie... nie! — to nie wesołe!... dodała; albo ta arja:
„Wy którzy spoczywacie tu
„Wiecznym snem złożeni
„Powstańcie wraz!...
— Nie! w żaden sposób zabrać dziś nie mogę z sobą Estery na to przedstawienie. Mogłoby jej to zaszkodzić,