Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/380

Ta strona została przepisana.

Berta wyszedłszy z mieszkania, zeszła cicho ze schodów, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale nie mogła uniknąć przejścia koło stancyjki odźwiernej.
Drzwi tej stancyjki były na roścież otwarte z przyczyny panującego w niej gorąca. Odźwierna jedząc obiad ze swym mniemanym bratem spostrzegła przechodzącą.
— A gdzież to panienka idzie w taką niepogodę? zapytała.
— Do apteki... po lekarstwo dla mamy...
— Nie lepiej więc matnie?
— Nie! niestety...
— Ach! to źle... bardzo mnie to smuci, mruczała odźwierna.
Dziewczę wychodząc, spojrzała badawczo na około siebie. Stojący przed bramą agent, palił fajkę, nie zwracając uwagi na to co się na dworze dzieje.
Wicher dął silnie. Przytłumiony odgłos grzmotu, odpowiadał mu zdala.
Uszedłszy kilkanaście kroków, Berta zatrzymała się na chodniku, oczekując na przejeżdżającą dorożkę, która by ją dowiozła do stacji Montparnasse, i wkrótce spostrzegła zbliżające się dwie czerwone latarnie.
— Pojedziecie ze mną przyjacielu? zapytała nadjeżdżającego.
Woźnica zatrzymawszy się, spojrzał.
— Nie jestem wprawdzie zajęty, odrzekł, ale djabelna niepogoda, radbym ażeby moje szkapy wypoczęły trochę.
— Zawieź mnie pan... zawieź! prosiła dziewczyna błagalnie. Burza nadchodzi, nie znajdę dorożki... Muszę odbyć ten kurs w nader ważnej sprawie, i to jak najprędzej, a już jest bardzo późno!...
Błyskawica oświetliła w tej chwili oblicze proszącej.
— Jakież piękne dziewczę! — pomyślał uśmiechając się woźnica.