Potrzebowała kilku minut czasu, aby dojść na czwarte piętro do wskazanego mieszkania przez Ireneusza Moulin.
Wyjąwszy tani klucz z kieszeni, wręczony przez Eugenjusza, obejrzała się poza siebie dla upewnienia czy jej kto nie śledzi, i włożyła klucz w zamek drzwi znajdujących się na prawo.
Burza dosięgnęła w tym czasie najwyższego szczytu potęgi, ryjąc pochód nieokreślony. Dachówki i gonty odrywane z dachów, fruwały jak piłki, a tłukąc się, rozbryzgiwały jak kartacze na ulicznym bruku. Kilka kominów zawaliło się, grożąc śmiercią przechodniom.
Drzewa na placu Królewskim trzeszczały, łamane na części, a liście ich unosiły się w powietrzu jak stado rozpierzchłych wróbli.
Wicher wciskał się w głąb domów najlepiej opatrzonych, wyjąc i rycząc naprzemiany.
Estera ciągle patrzyła, z czołem opartym na szybie, nucąc smutnym głosem swą zwykłą piosenkę. Skierowała teraz całą swoją uwagę na dwóch ludzi stojących naprzeciw niej na chodniku, pod gazową latarnią, której płomieniem przeciąg wichru powiewał na wszystkie strony.
Ci dwaj mężczyźni rozpatrywali dom bacznie nie zważając na potoki zalewającego ich deszczem. Jeden z nich miał na sobie ubiór robotnika, drugi, nieco staranniejsze ubranie.
Byli to jak łatwo odgadnąć, Jerzy de la Tour-Vandieu, i Theifer.
Błyskawica rozwidniła horyzont, stawiając w płomiennym blasku ich twarze.
Estera wydała krzyk głuchy, a drżąc nerwowo, skupiła całą swą baczność.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę ulicy, jak to przed kilkoma minutami uczyniła Berta.
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/383
Ta strona została skorygowana.