Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/400

Ta strona została przepisana.

— Tak, nasz przyjaciel... który chociaż nie mógł uratować mego biednego brata, ciebie uzdrowi, bo mi to poprzysiągł!...
— Doktór Loriot?...
— Tak, matko.
— Masz słuszność, zacny człowiek... dzielne serce, i charakter szlachetny.
— Kocha on nas obie, tak jakby był twoim synem, i marzy jestem pewną ażeby mógł kiedyś nazwać cię swą matką.
— Mnie... swoją matką? wyjąknęła drżąco pani Leroyer.
— Tak, odpowiedziało dziewczę, mocno się rumieniąc. Dla czegóż cię tak dziwi mamo i mięsza owo wyznanie? Czyż wątpisz, ażeby on nie był dla ciebie najlepszym z synów. Och! będziemy z nim obie bardzo szczęśliwe!...
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach jak gdyby dla rozpędzenia przygniatających ją myśli.
— Ach! wyszepnęła, lękam się zrozumieć tego co mówisz... — Dla czego lękasz się matko zrozumieć?
— Czyż Edmund powiedział, że cię kocha...
— Wyraźnie, nie powiedział, ale daje mnie odgadnąć...
— A ty go kochasz? zapytała wdowa z obawą.
Berta milczała spuściwszy oczy, a silny rumieniec wystąpił na jej policzki.
— Mów... czy go kochasz? powtórzyła chora.
— A więc tak!... matko!... Kocham go z całej duszy, od czasu gdym poznała jego zacność, szlachetność, prawość charakteru, jego szczere oddanie się nam i poświęcenie dla mego brata w czasie choroby!...
— Ach! nieszczęśliwe dziecko!... wyjąknęła pani Leroyer złamanym głosem, wznosząc swe ręce drżące nad głowę. Widać, iż nie dość cierpiałam... Potrzeba było dla dopełnienia miary tego ostatniego ciosu!...