Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/402

Ta strona została przepisana.
XXXIV.

Wdowa zamilkła.
Berta udręczona ciężką zgryzotą, naciskała szybko bijące serce obiema rękami, poszeptując z cicha:
— Nie mogę więc być żoną doktora, Loriot... i dla czego to... dla czego?... Och! matko jak możesz mówić mi coś podobnego bez wytłumaczenia powodów?... To nazbyt okrutnie.
— Nie badaj mnie w tym względzie, błagam cię!... odparła gasnącym głosem chora. Nie badaj!... bo ci nie mogę odpowiedzieć!
— Jakto? nie możesz objaśnić mnie matko jaka fatalna tajemnica niedozwala uczciwemu człowiekowi nadać mi swoje nazwisko?
— Nie mogę... to niepodobna!... jęknęła pani Leroyer.
— Co?! zawołała gwałtownie dziewczyna jak gdyby wpadając w obłęd. Uznajesz, że nie jestem godną Edmunda i nie wyjaśniasz dla czego? Ależ to straszne! Cóżem takiego uczyniła?
Pani Leroyer tracąc prawie przytomność, chciała uspokoić córkę, lecz ta z podniesioną głową, rozoginoną twarzą, pałającym wzrokiem mówiła dalej.
— Jeszcze raz pytam cóżem zrobiła takiego? Ja chcę to wiedzieć, czy słyszysz matko? Mów!... Czy życie moje zbrukała jaka nieznana mi plama? Czy choć cień najlżejszej niesławy padł na mój honor dziewiczy? Czyliż nie byłam zawsze posłusznem dzieckiem, siostrą kochającą?... Czyż godnie nie nosiłam nazwiska bez skazy, nazwiska mojego ojca?
Wdowa słuchała tych słów dziewczęcia z głową, spuszczoną na piersi, sercem ściśnionem boleścią. Każdy wyraz tego czystego dziecka padał kamieniem na jej pierś starganą. Gdy Berta wymieniła nazwisko swojego ojca, nie podobna jej było powstrzymać się dłużej i tracąc przytomność