Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/403

Ta strona została przepisana.

zmysłu, wyjąknęła słowa, które w minutę później rada byłaby cofnąć choć by za cenę krwi swojej!
— Niestety! biedne moje dziecko, szepnęła przerywanym głosem, nazwisko które nosisz, nie jest nazwiskiem twojego ojca!...
Wymówiwszy to, owładnięta przez ciężką duszność, pani Leroyer upadła na krzesło.
Berta rzuciła się przed nią na kolana.
— Coś wyrzekła matko?... co powiedziałaś? wołała.
— Wyświetliłam prawdę której żądałaś.
— Ja więc... ja nie noszę nazwiska mojego ojca?
Wdowa potrząsnęła głową.
— Matko!... zaczęło dziewczę łzawię, jest grzech, którego nie popełniłabym nigdy, a tym jest... zwątpienie o tobie. Mimo, że tak ciemnemi i niezrozumiałemi wyjaśniasz to wszystko mi słowy, jestem przekonana, że one kryją jakąś szlachetną i godną ciebie tajemnicę. Ale mam prawo i obowiązek, żądać od ciebie matko szczegółowego wytłumaczenia, jakie spodziewam się otrzymać, znając twą tkliwość i prawość. Za wiele powiedziałaś, ażeby módz się zatrzymać w połowie... Żądam więc rozwiązania tej ciemnej zagadki!
Czkawka podobna do czkawki konającego człowieka, podnosiła pierś chorej. Nieszczęśliwa kobieta oswobodziła ręce uwięzione w dłoniach Berty, a przykładając je do rozpalonego czoła w którym huczała burza pognębiających myśli, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Ach! dławi mnie ta tajemnica!... Synu!... przebacz mi mój synu!... Niemam sił dłużej już taić prawdy... Niemam do tego i prawa...
Przez kilka minut głośno płakała, łzy płynęły strumieniem po jej wychudzonej twarzy.
Uspokoiwszy się nieco zaczęła dalej:
— Słuchaj, drogie dziecko... wysłuchaj tej strasznej prawdy jakiej tak żądasz... Uzbrój się jednak w wielką od-