Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/424

Ta strona została przepisana.

Od rana dnia tego, nie było tam już czyściciela obuwia, a i ów mniemany brat odźwiernej, znikł także bez śladu.
Doktór Loriot, po bezsennie spędzonej nocy wstał bardzo rano. Dziwne pomięszanie Berty zaniepokoiło go wielce, wiedział, że podany przez nią pozór odniesienia wykończonej roboty, był tylko zręcznie wynalezioną wymówką, dla nieprzyjęcia jego wieczornych odwiedzin. Nie podobna bowiem było przypuszczać, ażeby tam gdzie szło o zdrowie a może nawet i życie matki, podobna błahostka mogła tak ważną odgrywać rolę.
Edmund mylił się zatem licząc na miłość Berty dla siebie. Ona wyraźnie widzieć go nie chciała. Był dla niej niczem... był jej zupełnie obojętnym.
Wszedłszy na tor podobnie smutnych rozmyślań nie mógł zamknąć oczu na chwilę. Zwątpienie wkradło się do jego serca, z towarzyszącem mu zwykle w takich razach podejrzeniem. Setki najszaleńszych przypuszczeń snuły się po głowie młodzieńca, wśród których zasnąć nie mógł do rana.
Wstawszy bardzo wcześnie, postanowił udać się bezzwłocznie do pani Monestier w nadziei, iż może matka lub córka usprawiedliwią w czemkolwiek swoje wczorajsze postąpienie.
W pobliżu domu zamieszkiwanego przez obie kobiety, spostrzegł wolno jadący powóz którego woźnica rozglądał się na obie strony, jak gdyby poszukując czegoś.
Jakież było jego zdziwienie gdy w owym woźnicy poznał Piotra Loriot, i jego dorożkę № 13.
— Ach! to ty stryju!... zawołał podbiegając doń z wyciągniętą życzliwie ręką. Cóż ciebie w te strony tak rano sprowadza?
— Wlokę się jak widzisz, od bramy do bramy, od domu do domu.