Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/428

Ta strona została skorygowana.

Piotr Loriot wyjął z kieszeni zawiniętą w papier starannie broszkę Berty z fotografią jej brata, i podał doktorowi, który rzucił na nią przelotne spojrzenie.
— Fakt nie ulega wątpliwości... wyszepnął do siebie młodzieniec. Zrozumiałem jest teraz dla mnie wczorajsze zakłopotanie matki i córki. Berta szła na oznaczoną schadzkę, łudząc mnie odnoszeniem roboty... A jam ją tak kochał!.. Tak jej wierzyłem!... Wiedząc żem oddał jej serce, przyszłość... i szczęście swoje, zdradziła mnie haniebnie!
Piotr Loriot widząc ów wybuch żalu siostrzeńca, stał przed nim osłupiały. Ostatnie słowa zbolałego, rzuciły nie jakie światło na ciemną dotąd dla woźnicy zagadkę.
— Do pioruna!... zawołał, byłażby to więc taż sama dziewczyna Edmundzie, którą tak kochałeś, i o której mi często mówiłeś?... Taż sama, która tak niedawno straciła brata, i z tak bezprzykładną gorliwością pielęgnowała swą matkę?... Ta wreszcie, którą chciałaś poślubić?... Ależ to być nie może?
— Tak; to ona! wyszepnął zaledwie dosłyszanym głosem młody doktór.
— Wstrzymajże się na Boga!... wołał oburzony Piotr Loriot. Stoisz nad przepaścią człowieku! Dziewczyna która sama jedna w taką niepogodę, biegnie na plac Królewski, nie jest godną ciebie!... Umierającą matkę pozostawia samą, by zdala od niej rozweselić się chwilowo!... To nikczemne Edmundzie... To woła o pomstę do Boga!...
— Tak, w rzeczy samej... to niegodnie!... wyszepnął młodzieniec.
— Gdybym był wiedział to o czem wiem teraz, wołał zaperzony Loriot, upewniam cię, że nie ruszyłbym się był z miejsca. Bezwiednie przyczyniłem się do twego nieszczęścia!... Ale odwagi mój chłopcze... odwagi!
— Nie zbywa mi na niej stryju... upewniam!