Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/429

Ta strona została przepisana.

— Upewniasz, a mimo to nie widzę jej wcale... Czyliż mężczyzna odważny, śmiało patrzący w oczy nieszczęściu, płakałby tak jak ty teraz?
Na te wyrazy Edmund zapanował nad sobą, a ocierając łzy na powiekach:
— Zechcesz że mi powierzyć stryju tę broszkę? zapytał. Radbym ją sam doręczyć właścicielce.
— Najchętniej!... Piotr odrzekł. Przyznaję, że jestem nawet z tego zadowolony, ponieważ przy niej wrodzonej gwałtowności mógłbym owej panience powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy. Wolę więc to co o niej myślę, ukryć w głębi serca. Weź ten nieszczęsny medaljon, a przedewszystkiem, idź posil się trochę, bo jesteś zapewne bez śniadania. Wierzaj mi, nie warto żałować takiej wietrznicy. No! a kiedyż się zobaczymy? dodał z ojcowską, tkliwością patrząc w oblicze swego wychowańca.
— Niezadługo, stryju.
— Zatem do widzenia... Bądź dobrej myśli!...
Tu uścisnąwszy rękę Edmunda, wgramolił się na swe dorożkarskie siedzenie, i ruszył kłusem z miejsca.
Młody doktór stał jeszcze chwilę zatopiony w myślach, wreszcie wszedł do domu.
Berta, pomimo strasznych wrażeń odniesionych dnia poprzedniego, wstała bardzo wcześnie, zaniepokojona o zdrowie matki którego stan w rzeczy samej był zatrważającym.
Pani Leroyer, spędziła noc w gorączce, ataki duszności przychodziły częściej i dłużej trwały, czem przerażone dziewczę oczekiwało niecierpliwie na przybycie doktora.
Dziewiątą wybił zegar wieżowy, gdy dzwonek zatętnił od strony przedpokoju.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
Edmund mocno blady, ale spokojny z pozoru powitał ją obojętnym ukłonem. Serce dziewczyny ścisnęło się boleśnie na ten chłód tak serdecznego zwykle młodzieńca.