Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/437

Ta strona została przepisana.

i zostać samej na świecie... zupełnie samej!... Nie! ja nie wierzę w pańską przepowiednię... Nie!... matki zdrowie nie jest do tego stopnia z ach wianem...
— Obowiązkiem można było wyświetlić pani prawdę.
— Boże... mój Boże!... wołała z rozpaczą; tak niedawno jeszcze miałeś pan wszelką nadzieję!...
— Tak miałem ją... przyznaję, bo liczyłem na pomoc i opiekę ze strony pani. Rachuby mnie te zawiodły!... Depcząc moja miłość, zerwałaś jednocześnie nić na której zawisło życie twej matki!...
Ostatni był to cios dla nieszczęśliwej dziewczyny. Słowa Edmunda trafiły w jej serce zbolałe. Nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wybuchnęła łkaniem.
Młody doktór obojętny na pozór, pisał w milczeniu receptę.
— Oto lekarstwo, rzekł, wskazując Bercie papier leżący na stole. Przybędę wieczorem... I ukłoniwszy się z lekka, wyszedł z miną obrażonego w swojej godności człowieka.
Na schodach jednak, zmuszonym był się zatrzymać. Wzruszenie dławiło go prawie. Chwiał się na nogach jak człowiek pijany, chwytając za poręcz obiema rękami aż wreszcie łzy popłynęły mu z oczu.
Po doznanej ztąd uldze, wróciła moc charakteru.
— Nie umrę przecież z tej rany... wyszepnął, mimo. że ból jest straszny!... Cóż wszakże na to poradzić? Nie można żałować tego czem się pogardza... Zapomnę!...
Berta, pozostawszy samą, padła na kolana.
— Boże!... to nad moje siły!... wołała. Wszystko sprzysięgło się na mnie!... Moja matka umiera... a ten którego kocham nad życie, ośmiela się rzucić na mnie tak haniebne posądzenie!... Boże... zlituj się nademną!... bo upadam pod krzyżem jaki zesłałeś na moje słabe ramiona.
Pani Leroyer dosłyszawszy łkanie, przywołała córkę do siebie.