Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/442

Ta strona została przepisana.
VI.

Pan de la Tour-Vandieu zadumał głęboko a potem:
— Może to pani Leroyer? odrzekł.
— Niepodobna! odparł uśmiechnąwszy się Theifer. Ta kobieta jest umierającą!
— Może jej córka?
— Zbyt młode dziewczę. Zresztą agenci postawieni na czatach upewnili mnie, że wychodziła raz tylko wczoraj, i to po lekarstwo do apteki.
— Dziwne to... w rzeczy samej, wyszepnął Jerzy. Czyliż Klaudja Varni mogłaby działać w porozumieniu z Ireneuszem Moulin? Nie po tysiąc razy nie!... To być nie może!... Słowa tego człowieka podsłuchane na cmentarzu Montparnasse, upewniają, mnie, że on nie zna jej wcale.
Jakkolwiek Jerzy szeptał cicho te słowa, Theifer posłyszał je dobrze.
— Wasza książęca mość uważa więc stanowczo panią Varni za swoją nieprzyjaciółkę? zapytał przerywając.
— Niewątpliwie... i to za najgroźniejszego wroga?
— Pokonamy ją!
Pan de la Tour-Vandieu potrząsnął głową, z powątpiewaniem.
— Nie znasz Klaudji odrzekł. To co raz postanowi, wypełnić musi!... Cokolwiek bądź obmyśli, wykona, nie zrażając się przeszkodami.
— A więc to szatan w kobiecej postaci? zapytał Theifer z uśmiechem.
— Gorzej mówię ci niż szatan!... Jest to niezmordowana energja, oddana na usługi żelaznej woli i przebiegłości bez granic, pełnej piekielnych pomysłów!... Lękam się tej kobiety, mimo, że bojaźliwym nie jestem... Przekonasz się kiedyś Theiferze, iż ja przez nią, zgubionym zostanę!...