— Na jak długo?
— Na osiem dni aresztu.
Ireneusz roześmiał się głośno.
— Ha! mruknął gniewnie Jan-Czwartek, przyjmujesz to widzę jako zabawkę?...
— Nie przeczę, bo przecież dni osiem prędko przeminą?...
— Jak komu... Lecz skoro się jest niewinnym, to i taka kara bardzo jest przykrą. No... a ty coś zyskał?
— Uwolnienie.
— Winszuję! Już ty to we wszystkiem masz szczęście. Cieszę się z tego, boś ty dobry chłopak, ale tak byłem pewny, że oba ztąd razem wyjdziemy...
— Zobaczymy się z sobą za tydzień.
— Prawda... ale to djabelnie długo cały tydzień!...
— Będziesz miał czas rozmyślać nad swoim dziedzictwem, wyszepnął znacząco Ireneusz.
— Myślę o nim od lat dwudziestu!... odparł Jan-Czwartek z westchnieniem, a nie lubię interesów, które się wloką tak długo. Ale... ale!... dodał, przed rozpoczęciem sądu ofiarowałeś mi śniadanie. Wtedy nie mógłbym nic połknąć, lecz teraz gdy jestem spokojniejszy, zjadłbym chętnie jaki kawałek mięsa, i popił go paroma szklankami wina.
— Chciałem właśnie ci to zaproponować, rzekł Moulin. Te badania, oskarżenia, obrony, wszystko to tak mnie wytrawiło, że chętnie dotrzymam ci towarzystwa.
Tu uderzył w kratę, rozkazując podać mięso i wino.
W pięć minut później, zasiedli oba na kamiennej ławce, a przed nimi stał półmisek naładowany mięsiwem, i dwie butelki wina.
Jan-Czwartek podchmielony rannemi libacjami, rozgorączkowany stawaniem przed sądem, podrażniony wyrokiem ośmiodniowego więzienia, miał głowę ociężałą i mówił z trudnością.
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/481
Ta strona została skorygowana.