Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/510

Ta strona została przepisana.

Przez ten czas Estera z Marjettą weszły na wschody, pani Amadis szła sama z Theiferem w milczeniu. Skoro znaleźli się, w salonie rozpoczęła pierwsza rozmowę.
— Wspominałeś pan że przybywasz w ważnym interesie, cóż to takiego?
— Sprawa drażliwej natury, odrzekł agent; sprawa, która mogłaby się zakończyć dla pani przed sądowemi kratkami.
— Pani Amadis drżała na całym ciele.
— Ja!... przed sądowemi kratkami?... ja?! zawołała. Boże!... czyliż to możliwe?
— Możliwe, a nawet nieuniknione!
— Lecz cóżem zrobiła takiego? O co mnie oskarżają?... Mów pan coprędzej!... Osoba w moim wieku, i przy moich funduszach, gdyż trzeba, panu wiedzieć, że ja mam osiemdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, taka osoba nie może być bez zasady pociąganą do odpowiedzialności. Jakież więc popełniłam zbrodnię?... Zaklinam, mów pan, bo umieram z obawy i przerażenia!...
— Przestępstwa pani, nie można nazwać zbrodnię, odparł Theifer, lecz tylko przekroczeniem prawa, za które toż prawo karze surowo, bezwzględnie. Ukrywasz pani w swoim mieszkaniu obłąkaną kobietę, mimo wydanych w tym względzie rozporządzeń policji, i wyraźnego zakazu władzy lekarskiej. Napady obłąkania u chorej, grożą publicznemu bezpieczeństwu.
Pani Amadis wzniosła ręce i oczy ku niebu, jak gdyby wzywać je chciała na obronę swej nieszczęśliwej wychowanicy.
— Miałżebyś pan mówić o Esterze? wyszepnęła.
— Tak pani.
— W takim razie w błąd pana wprowadzono.
— Chciałażbyś pani utrzymywać że ona nie jest chorą?
— Nie; tego nie mówię...