Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/522

Ta strona została przepisana.

Biedna staruszka zaledwie trzymając się na nogach, chwiejnym krokiem poprzedzała czterech mężczyzn.
Wszedłszy do chorej, zastali ją stojącą na środku pokoju, wpatrzoną w jakiś niedopalony i uczerniony świstek papieru. Na widok obcych osób, spojrzała zdziwiona, i gwałtownym ruchem rzuciła się ku oknu kryjąc w fałdach firanki.
Jeden z lekarzy, nachyliwszy się do pani Amadis, rzekł cicho:
— Przemów pani do niej. Usłyszawszy głos pani może się nie będzie tak obawiała.
Wdowa zbliżyła się do Estery.
— Drogie dziecię! zaczęła; moi przyjaciele przybyli do mnie w odwiedziny, pragną i ciebie zobaczyć. Zechcesz że ich przyjąć?
Obłąkana wysunęła głowę z poza firanki patrząc dzikim wzrokiem na nieznajomych.
Theifer nie tracił jej z oczu na chwilę.
Gdy go spostrzegła, zmienił się nagle wyraz jej twarzy, z okrzykiem wściekłej nienawiści, rzuciła się na niego jak pantera wymawiając wyrazy bez związku wśród których rozróżnić było można: „Brunoy“!... „Brunoy“!...
Jeden z obecnych lekarzy pochwycił ją za ręce a wpatrując się w nią, groźnym zawołał głosem:
— Uspokój się... ja tak chcę!... rozkazuję!...
Estera jak gdyby pod działaniem siły magnetycznej opuściła głowę, drżąc konwulsyjnie. Oddziałała na nią widocznie wola doktora, który jako specjalista w swoim zawodzie, zdobył tę siłę równającą się sile poskramiaczów drapieżnych zwierząt.
Stanęła w miejscu nieruchoma, jej ręce zwolna wracały do normalnego stanu, i nieświadoma przed chwilą zaszłych wypadków, wypuściła z dłoni papier, na widok którego drgnął Theifer.