się w parterowych salonach, gdzie swobodnie mogli puszczać wodze swym wyuzdanym dowcipom, gdzie kłótnie kończyły się zwykle pijatyką, a czasem i pchnięciem noża.
W takiej to miejscowości Ireneusz i Berta mieli się spotkać z Janem Czwartkiem.
Rzezimieszek nasz zastał tam licznych znajomych i kolegów więziennych, z któremi przepędził parę godzin czasu, lecz za zbliżeniem się dziesiątej, żadne namowy ni prośby powstrzymać go nie zdołały.
— Muszę być na stanowisku, tłumaczył, mam ważną sprawę do załatwienia.
Pożegnał ich więc, udając się do właściciela zakładu.
— Czy masz pan wolny który z gabinetów? zapytał cicho.
— Mam kilka.
— Weźmy najbliższy...
— Może numer 3-ci?
— Dobrze. Za chwilę zgłoszą się tu do mnie. Zechciej więc pan łaskawie przeprowadzić tam przybyłego, by się nie błąkał pomiędzy tą zgrają.
— Najchętniej; ale o kogóż będą się pytali?
— O pana Jana.
— To dobrze. Czy trzeba panu jeszcze co podać?
— Szklankę ponczu.
Gospodarz zajął się przyrządzeniem żądanego napoju, a Jan Czwartek poszedł do wskazanego sobie gabinetu.
Jeden płomyk gazowy, palący się przy ścianie, oświecał słabo to ustronie, w którym prócz kilku krzeseł i stołu, nic więcej się nie znajdowało.
Stary rzezimieszek rzucił się na krzesło i zapalił cygaro, podczas gdy Ireneusz z Bertą zdążali na schadzkę i wchodzili do knajpy zaciemnionej tytuniowym dymem!
Berta drżała z trwogi i odrazy. Stanąwszy na progu izby, cofnęła się, niemając odwagi postąpić dalej.
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/546
Ta strona została skorygowana.