Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/566

Ta strona została przepisana.

dzenie wątpliwe, a aresztowanie niechybne, i niezawodna kara!
— Do czarta! szepnął Jan Czwartek, Nie idzie nam gładko... nie, wcale...
W tej chwili otworzyły się drzwi domu i wyszedł z nich urodziwy mężczyzna z przyzwoitym ułożeniem, czarno ubrany, w białym krawacie, w świeżych rękawiczkach, z wygoloną twarzą, prócz długich krzaczastych faworytów!
Za pierwszym rzutem oka, można było w nim poznać służącego z dostatniego pańskiego domu.
— Czy widzisz? szepnął Jan do Ireneusza, trącając go łokciem. To napewno jeden z lokajów Angielki. A gdyby go też pociągnąć za język?
— I cóżby nam z tego przyszło?
— Może nic... a może wiele... Niewiadomo.
— Chodźmy za nim jeźli chcesz, lecz zdaje mi się, że trudno będzie wejść z nim w rozmowę.
— Ba! od czegóż spryt?
— Idźmy.
Ów nieznajomy szedł w stronę Amsterdamskiej ulicy. Moulin wraz z Janem ścigać go zaczęli, trzymając się w odległości jakich piętnaście kroków.
Nieznajomy wszedł do handlu win położonego na rogu ulic Amsterdamskiej i Berlińskiej. Ścigający weszli tam za nim, podczas gdy on rozmawiał z właścicielem sklepu.
— Dwa kieliszki absyntu!.. zażądał Ireneusz, siadając z Janem przy małym stoliku.
Gospodarz podał im takowy i wrócił do rozmowy z przybyłym.
— A więc panie Laurent, mówił, niemogłeś pan przyjąć miejsca u tej angielki?
— Jan z Ireneuszem pilnie nasłuchiwali.
— Niemogłem, odrzekł Laurent.
— Dla czego?
— Ponieważ trzeba umieć tak dobrze po angielsku,