Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/620

Ta strona została przepisana.

gacz, stoi na szczycie owej społecznej drabiny, na której pierwsze stopnie ja wchodzę dopiero.
— Ta mniemana przepaść według mnie, nie istnieje wcale, odparła pani Dick-Thorn. Nauka i zdolności tyle są warte, co majątek i szlachectwo.
— Ogół wszelako innego jest zdania.
Klaudja podniosła się z krzesła.
— Chciej pan pójść za mną, zaprowadzę pana do mojej córki.
— Jestem na rozkazy pani.
Klaudja wraz z doktorem przeszła dwa pokoje, a zatrzymawszy się przed uchylonemi drzwiami zapytała:
— Czy można wejść drogie dziecię? Przyprowadzam ci doktora...
— Można mamo! — odpowiedział głos dźwięczny i miły.
Pani Dick-Thorn drzwi otworzywszy, wprowadziła Edmunda do pokoju.
Oliwja leżała w łóżku wybitem jasno niebieską materją i otoczonym firankami z białego indyjskiego muślinu. Jej piękna główka spoczywała na poduszce obszytej koronkami. Jej jasne włosy rozrzucone w nieładzie, tworzyły rodzaj aureoli nad czołem.
Niepodobna było widzieć bardziej zachwycającej istoty. Uśmiechnęła się do matki i do doktora podchodzących do łóżka.
— Niejestem przecie tak słabą? wyrzekła.
— Jesteś pani nieco cierpiącą, odparł młodzieniec, zauważywszy blask gorączkowy oczów i wypalone na twarzy rumieńce. To mówiąc, ujął jej delikatną rękę i puls badać zaczął.
— Nie omyliłem się, dodał, gorączka jest, choć lekka. Co pani sprawia cierpienie?
— Gardło mnie boli i głowa.