Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/621

Ta strona została przepisana.

Edmund położył dłoń na rozpalonym czole dziewczęcia.
— Doznajesz pani kłucia w gardle? zapytał.
— Tak panie doktorze.
— I kaszlesz pani trochę.
— To prawda.

III.

Edmund uśmiechnął się.
— Nie jest to nic niebezpiecznego, odrzekł. Zapewne zaniedbałaś pani przedsięwziąść pewnych ostrożności, ztąd katar, ale ten katar nie jest tak groźnym, abym mu uczynił zaszczyt nazwania go „Bronchitis.“ Jestem pewien, że pani zaziębiłaś nogi.
— Tak... tak! Przedwczoraj wychodząc z teatru, zawołała pani Dick-Thorn. Jakim sposobem pan mogłeś to odgadnąć?
— Ze skutków dochodzę przyczyn, rzecz bardzo prosta. Mając cokolwiek doświadczenia, omylić się niepodobna. Zapiszę lekarstwo, które przyniesie natychmiastową ulgę. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, ten nieznośny katar ustąpi.
Klaudja przygotowała na stole papier, kałamarz i pióro. Loriot napisał receptę.
— Racz pani posłać to, rzekł do najbliższej apteki. Córka pani niech zażywa po łyżce co godzinę. Jutro przybędę ażeby stwierdzić skuteczność mikstury, i nie wątpię, że znajdę wielką ulgę. Do jutra zatem, do widzenia.
— Do jutra doktorze. Dziękuję za tak pomyślną wróżbę.
Loriot wyszedł z pokoju z Klaudją, która zamknąwszy drzwi, zapytała żywo: