Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Uspokojony panującym w około milczeniem Jan-Czwartek spojrzał po pokoju, i stanął olśniony bogactwem umeblowania.
— Do kroć piorunów!.. wymruknął, chowając nóż w kieszeń, ależ tu wszystko po magnacku!... Gdzie spojrzę, jedwabie, złocenia!... Chciałbym ja kiedy mieszkać w takim gnieździe. Kanapy, fotele, kobierce, zwierciadła, kandelabry, zegary, wszystko z prawdziwego srebra, a portrety malowane przez jakiegoś mistrza, na pewno!
To mówiąc, zwinął dłoń prawej ręki w kształcie lornetki i zwrócił światło świecy najprzód na portret zmarłego Dick-Thorna, a potem na portret pięknej wdowy.
Spojrzawszy nań, cofnął się przerażony, świeca zachwiała mu się w ręku.
Ta postać kobieca w półcieniu, miała pozór żyjącej istoty a jej oczy, utkwione w patrzącego, posiadały nadprzyrodzoną siłę.
Ogarnął go przestrach, zimny pot spływał mu z czoła.
Do pioruna! wyszepnął, ocierając chustką wilgotne skronie, ależ tak, ja się nie mylę!... Wszak nie śpię... nie jestem pijany... Ja znam tę postać!... To ta sama kobieta która włożyła mi nóż w rękę szepcąc: „Zabij!...“ która usiłowała następnie i mnie zgładzić... Tak jest, to owa trucicielka z Neuilly!...
Drżał na całym ciele i myślał już o ucieczce. Po kilku jednak sekundach, nabrał odwagi, a podniósłszy wyżej świecę, podszedł do portretu, aby przypatrzyć się mu bliżej.