Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/651

Ta strona została przepisana.

— Cóż mam teraz czynić?
— Czekać, a to oczekiwanie trwać długo niebędzie.
Thefer schował do kieszeni pieniądze, ukłonił się i wyszedł z mieszkania przy ulicy Pot-de-fer.
Po jego odejściu, pan de la Tour-Vandieu pogrążył się w głębokiej zadumie. Głowę pochylił na piersi, spojrzenie jego było pół matowem prawie.
Jedenastą godzinę wieczorem wydzwonił zegar. Książę podniósł się i otworzył okno.
Niebo było czarne jak atrament. Deszcz drobny, zimny, padał bezustannie.
Jerzy zaniknął okno, wdział ciepły paletot, włożył na głowę wielki kapelusz, wyjął z szuflady pęk kluczy, i schował je do kieszeni, zgasił lampę i wyszedł cicho z domu, który jako przechodni dawał możność otwierania drzwi bez budzenia odźwiernego.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzał się w około. Nie było widać wcale przechodniów w tej dzielnicy miasta. Jak zajrzeć okiem, ani jednej doróżki.
Starzec skierował się w stronę placu.
W kilka minut później rozległ się turkot za nim. Odwrócił się szybko i spostrzegł latarnie nadjeżdżającej doróżki.
Dorożkarz poznawając pasażera w owym porządnie ubranym przechodniu, zwolnił bieg konia zapytując:
— Panie! może potrzeba dorożki? Szkapa dobra, jestem na pańskie usługi. Jerzy wsiadł.
— A dokąd mam jechać? pytał woźnica.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Numer?
— Pokażę gdy będzie potrzeba.
— Na kurs, czy na godziny?
— Na godziny.