— Dobrze. Dziesięć minut po jedenastej na mojem zegarku. Hop! Milord.
Tu nasz dobry znajomy Piotr Loriot, właściciel dorożki Numer 13, klasnął z bicza i Milord pomknął kłusem.
Na Uniwersyteckiej ulicy książę skinął na powożącego.
— Zaczekaj tu na mnie, rzekł, dając mu franka.
— Zaczekam; ale dla czego pan płaci mi z góry?
Jerzy nieodpowiedziawszy, szedł dalej ulicą. Dorożkarz śledził go wzrokim.
— Jacy to głupcy ci panowie!... wymruknął. Każe mi stawać, a sam leci piechotą. Ha! ha! dorożkarze mają dobre oczy i są bardzo domyślni. W każdym razie niechce widocznie ażebym odgadł jego tajemnicę. Dał za to mi franka.
Tak rozmyślając Piotr Loriot, ścigał wzrokiem swojego pasażera, którego postać była widoczną przy świetle gazowych latarni, Ujrzał go wreszcie zatrzymującym się przed furtką w murze, po nad którym kołysały się liściem okryte wierzchołki drzew! Jerzy wydobył z kieszeni pęk kluczy, wybrał z nich jeden i włożył w zamek.
— Ha! ha! pomyślał właściciel dorożki, otóż i schadzka ztąd o cztery domy. Dziwna zaiste godzina i pogoda na oddawanie wizyt. Wygląda to raczej na męża szpiegującego swą żonę...
To mówiąc Loriot, owijał się jak mógł najlepiej w swój surdut, poociągał fartuch na koźle i przygotowywał się do długiego oczekiwania.
Gdyby pan de la Tour-Vandiu kazał był stanąć przed