Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/660

Ta strona została przepisana.

— Wystarczające dla mnie, jestem panu mocno obowiązany.
Dowiedziawszy się o czem chciał wiedzieć Théfer, wyszedł. Powóz czekał na niego przede drzwiami.
— Na ulicę Pot-de-fer! zawołał na stangreta. Jedz prędko, a dobrze zapłacę.
Jerzy oczekiwał na, agenta, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
— No i cóż? zapytał żywo.
— Podejrzenia księcia okazały się słusznemi.
— A więc ta pani Dick-Thorn?...
— Jest Klaudją Varni we własnej osobie.
Pan de la Tour-Vandieu pobladł.
— Masz na to dowód? zapytał po chwili.
Théfer powtórzył rozmowę mianą z urzędnikiem angielskiej ambasady.
— Tak więc, wyszeptał Jerzy stłumionym głosem, drżąc cały, tak więc „ona“ jest w Paryżu.
— Nie należy tracić z tego powodu głowy, rzekł agent ale rozmyśleć się, i działać. Położenie staje się wyraźne, a ja najlepiej to lubię. Nieprzyjaciel staje przed nami, odsłania przyłbicę i oznacza nam wyzwanie. My więc nietylko możemy stanąć w obronnej pozycyi ale mu zadać cios pierwszy.
Jerzy sino blady, z pałającemi dziko oczyma, cały potem zroszony, był najzupełniej zgnębiony.
— Nie mogę już myśleć!... niemam siły... woli energji... odwagi!... Ta kobieta przeraża mnie!... wyjęknął głucho.
— Wasza książęca mość przestrasza się wszystkiego; odrzekł ironicznie Théfer. Nim się zaczniemy obawiać, potrzeba zbadać jakie zagraża nam niebezpieczeństwo.
— Wiem to aż nadto dobrze.
— Książę może się mylić. Klaudja Varni wydaje mi o wiele mniej potężną niż wasza książęca mość sadzi