Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/694

Ta strona została przepisana.

żnym. Należy nam zaprowadzić poprawkę. Mówiłem ci już że nasze sztuki głuchy odgłos wydają, a te łotry kupcy mają, zwyczaj niemi dzwonić na kontuarze. Myślałem już że będę musiał zostawić moje sto sous i drapnąć nieczekając wydania reszty. Bo do czarta ja zawsze się boję, aby nas nie przyłapano. Tym razem to już nie pięć lat, ale groziły by nam ciężkie dożywotnie roboty, a to perspektywa, przyznaj nie wesoła, tem więcej że bylibyśmy pilnowani silniej niż dotąd. Nie byłoby nawet można myśleć o ucieczce.
— Dobrze, ale o cóż ci chodzi? — Trzeba żyć przecie a nasz handelek więcej przynosi niż kradzież.
— Ale kradzież jest mniej niebezpieczną.
— I zdychaj z głodu, kradnąc... Dziękuję! A teraz żyjemy przecie niezgorzej.
— Ale wciąż w strachu bezustannym.
— Hal bo tchórz jesteś!...
— Być może! mruknął Terremonde. Ach! żeby to można było wynaleść jaki dobry interes, któryby tak przyniósł nam z jakie dziesięć tysięcy franków. Człowiek uciekłby za granicę i żył sobie spokojnie.
— Ha! szukaj więc sobie swoich dziesięciu tysięcy mój stary, a tymczasem puszczajmy w świat zręcznie pieniądze... Czy jadłeś już obiad?
— Nie, a ty?
— I ja niejadłem. Możebyśmy poszli do traktjerni za rogatkę Tronową?
— Zgoda.
— Zapłać za to coś wypił.
— Fałszywą sztuką? zapytał Terremonde.
— Ma się rozumieć. Zobaczymy czy pójdzie?
— Strzeż się!... gospodarz to lis przebiegły.
— Zapłać posługaczowi, to się nie pozna.
W tejże chwili jakiś mężczyzna około lat pięćdziesiąt mieć mogący, wszedł do sali gdzie siedzieli dwaj fałszerze.