Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/696

Ta strona została przepisana.

— Ale niepozwalaj sobie często sztuk takich mój Dubief, dodał, bo się doigrać możesz czegoś bardzo złego!
Fałszerz zagadnięty w ten sposób zbladł i stanął w osłupieniu, z otwartemi ustami.
Terremonde poruszył się jak gdyby chciał uciec. Nowo przybyły zatrzymał go, mówiąc:
— Nie próbuj próżno swych kręgli mój stary Terremonde, nieprzychodzę jako wasz nieprzyjaciel, ale przeciwnie. Siadajcie chłopcy, mam z wami do pomówienia, każę podać butelkę dobrego wina.
Dwaj zbiegowie z Claireaux spojrzeli na siebie z osłupieniem. Kto był ten człowiek który ich znał tak dobrze, że poznał nawet pod przebraniem jakie na sobie mieli?
Zdumienie przykuwało ich do miejsca.
— No i cóż? zaczął Théfer z szyderczym uśmiechem. Macie tak głupie miny, jak gdyby was z nienacka schwytano. Powtarzam, że potrzebuję pomówić z wami, siadajcież.
Terremonde usunął się na krzesło, Dubief ujął się pod boki dla nadania sobie powagi.
— Ależ pan widocznie się mylisz, rzekł nadrabiającą miną. Nie noszę tego nazwiska które pan wymówiłeś i nic z tego wszystkiego nierozumiem.
Théfer się podniósł.
— Dość tych żartów! — szepnął po cichu, kładąc rękę na jego ramieniu. Jeśli nie siądziesz spokojnie, wyjmę z kieszeni dwa rozkazy uwięzienia, i dam znak tylko, a za nim kwadrans upłynie, będziecie w drodze do prefektury. Wybierajcie więc co chcecie?