Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/704

Ta strona została przepisana.

Potrafiłbym żyć tu wygodnie z jakiemi piętnastoma tysiacami franków.
— I ja toż samo; powtórzył Dubief. Jedno mnie tylko zaciekawia...
— Cóż takiego?
— Na co te kraty w oknach i sztaba za drzwiami?
— To środek ostrożności przeciw złodziejom; objaśnił Théfer. Zdaje się ze ta miejscowość nie należy do bezpiecznych. Czyście już wszystko obejrzeli? dodał.
— Wszystko.
— A więc oddaję wam klucze. Będziecie ta mieszkać.
— Najchętniej.
— Pootwieracie okna i będziecie tu palić.
— Palić? ależ na dworze tak ciepło?
— Mniejsza o to. Niech się powietrze odświeży.
— Każecie przynieść duży zapas drzewa, ale nie w szczepach, tylko gałęzie. Coś, co się prędko pali, dużym płomieniem. To będzie bardzo wesoło. Złożycie to w pokojach, na dole.
— Dobrze.
— Nie pokazujcie się wiele w Bagnolet. Po sprawunki schodźcie z góry dragę stronę, po za fabrykę nabojów.
— Ludzie bywają ciekawi, to wiadomo. Gdyby się nas kto zapytał...
— Powiedźcie że jesteście w służbie u pana Prospera Ganchet, fabrykanta chemicznych przetworów.
— Któż to taki ów Prosper Gauchet? zapytał Terremonde.
— Ja to nim jestem.
— Dobrze... Czy i nocować tu mamy?
— Koniecznie!... bezwarunkowo. Będziecie wolni aż do dziesiątej godziny, ale im mniej będziecie wychodzić tem lepiej.
— Bądź pan o to spokojny. A kiedyż się zobaczymy?
[1] — Jutro rano koło jedenastej.
— Gdzie?
— W restauracji Richefeu, na bulwarze Montparnasse.
— Czy się dowiemy jutro jaką czynność nam pan przeznaczasz?
— Dowiecie się. A teraz odchodzę... Macie dwieście franków na tymczasowe koszta... Do jutra zatem o jedenastej.
— Będziemy punktualni.
Thefér wyszedł z domu zeszedł ze wzgórza, wsiadł do dorożki zostawionej na końcu wsi i pojechał do Paryża.
Dubief i Terremonde pozostawszy sami, uczuli się mocno niespokojni. Nowy ich znajomy dawał im pieniądze, zapraszał na dobre śniadania, umieścił w wygodnym domu, i zostawił zupełną wolność.
Co to wszystko mogło znaczyć? Z kim mieli do czynienia? Co takiego miało się spełnić w tym domu na płaskowzgórzu Bagnolet? Jakiż to dramat przerażający przygotowywał się, dramat w którym główne role im były przeznaczone? Każde z tych pytań było zagadką, którą napróżno usiłowali rozwiązać bandyci.
— Czy ten zapas drzewa który mamy kupić, nie daje ci do myślenia? zapytał Dubief. Cóż można zrobić z takiem mnóztwem gałęzi, chrustu, i t. p., które się palą jasnym płomieniem?
— Ugrzać się przy takim ogniu! — odparł Terremonde.
— Nie jest to pora roku w której rozgrzewać się trzeba... A potem mamy rozkaz złożenia tego w pokojach na dole, zamiast w drwalni, to nie naturalne... Zdaje mi się coś, że chyba to drzewo tak dobrze rozgrzeje dom, że go nawet upiec może.
— Pożar... mruknął Terremonde. Brrrr.
— Tak mi się widzi, ale co nam do tego? Meble nie nasze... Może być pożar z przypadku... Zresztą ten co dom wynajmuje odpowiada za jego całość.
— A tak, Prosper Gaucher...
— On jest tak samo Prosper Gaucher jak ty lub ja — ale to chytry lis, który wie czego żąda... Płaci hojnie i zamiast zrobić użytek z rozkazem aresztowania który miał przy sobie, zamierza dać nam majątek... Więc zostawmy mu swobodę i słuchajmy rozkazów nie pytając o nic... A teraz — mój stary, idźmy za sprawunkami.
Dubief i Terremonde wyszli z domu, a potem, przeszedłszy ogród, z miną leniwych robotników, przechadzających się po polu, zaczęli rozglądać się po okolicy.
Wzgórza z których brano gips, przedstawiały się jak olbrzymia pustka. Rzadko pobudowane letnie mieszkania, pozamykane i puste były zupełnie. Jedna tylko fabryka nabojów, której robotnicy przychodzili co rano a rozchodzili się wieczorem, nie wyglądała opustoszona.
Po za murami fabryki, o jaki kilometr od domu pana Servau, przechodziła droga prowadząca do Montreuil, w pośród pieców do palenia gipsu, droga dla jezdnych możebna jeszcze w tej porze póki jesienne deszcze nie rozmoczyły gruntu.
— No, no, no, — zawołał Dubief, przypatrując się uważnie drodze.
— O czem myślisz? zapytał Terremonde.
— O tem, co powiedział nasz jegomość, i myślę, że gdyby przyjechać na płaskowzgórze powozem od strony Bagnolet możnaby łatwo zgubić ślad, odprowadzając powóz tą drogą.
— Świetny pomysł w każdym razie.
Obaj towarzysze przybyli do Montreuil, gdzie zakupili znaczną ilość drzewa, kazali napisać rachunek na nazwisko Prospera Gaucher, i zapłacili gotówką.
Według polecenia Theféra, drzewo złożone zostało w dwóch pokojach na dole willi.
Terremonde i Dubief zjedli obiad, zapalili fajki i wyciągnęli się na materacach. Wiemy już że pan Servau nie dawał pościeli lokatorom.
Thefér po powrocie do Paryża zajął się sprawami służbowemi i bardzo późno wyszedł z prefektury, gdzie chciał zwrócić uwagę swoją gorliwością, co mu też zjednało przychylność i pochwały zwierzchników.
Wychodząc z prefektury, policjant zawołał na przejeżdżającą wolno dorożkę, która zatrzymała się natychmiast, a woźnica przemówił wesoło:
— Siadaj jegomość. Powóz wybity świeżo a i szkapa dobra... Doskonały koń, — tylko co przeprzągłem... Pojedziemy jak kolej żelazna.
Tym woźnicą był Piotr Loriot, właściciel dorożki numer 13-ty. Théfer zbliżył się do dorożki.
— Na godziny czy na kurs, mój dobrodzieju? zapytał Loriot.
Na godziny...

ROZDZIAŁ LV.

Piotr Loriot uydobył zegarek.
— Na mojej cebuli jest wpół do dziesiątej powiedział: dokąd jedziemy?
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr’” odparł policjant.
— Hop Milord...
Koń ruszył dobrym kłusem.
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr.... szepnął stryj Stefana, właśnie tam, gdzie przeszłej nocy zawiozłem tego cudaka. Czyby to był przypadkiem ten sam? Nie to nie może być... Ten jakoś młody i głos ma inny.
Jerzy de la Tour-Vaudieu nie miał żadnej wiadomości od Théfera od dwóch dni i zdaje nam się zbytecznem, że oczekiwał niecierpliwie swego wspólnika i z pośpiechem go zaczął rozpytywać.
Policjant zdał mu sprawę ze wszystkiego i dodał:
— Jutro wieczorem, zarobię te pieniądze które mi Wasza książęca mość przyobiecał.
— Jak tylko będę miał dowód, że ta dziewczyna jest w twojej mocy, odpowiedział senator — czek na okaziciela na summę dwakroć sto tysięcy franków zostanie ci wręczony.
— Będę zawdzięczał ten majątek Waszej książęcej mości, ale szczerze mówiąc warta jest praca moja tej zapłaty.
— Pewien jesteś swoich ludzi?
— Własny ich interes jest dla mnie rękojmią ich wierności. Jak tylko nie będą mi już potrzebni, śpieszno im będzie wyjechać z Francyi.
— Czy ciebie nie znają?
— Zabezpieczyłem się co do tego, a gdyby mnie kiedy spotkali, wyprę się ich znajomości.
— Chciałbym jednak przekonać się osobiście, że sierota jest na prawdę w samej rzeczy...
— Jutrzejszego wieczora, przyjadę tu i zabiorę Wasza książęcą mość do domu na wzgórzu w Bagnolet, na tę porę kiedy Dubief i Terremonde przywiozą Bertę Leroyer.
— Czy nie uważasz że byłoby bezpieczniej gdybym po tej sprawie wyprowadził się się z tego mieszkania?
— To mi się zdaje zupełnie zbyteczne. Nikt w świecie nie wie, że Wasza książęca mość tu się znajduje, a odźwierna jest mnie oddana... Czy Wasza książęca mość był dzisiejszej nocy na ulicy świętego Dominika, dla przejrzenia korrespondencyi?
— Nie...
— Niech mi wolno będzie powiedzieć że to źle... Każdej chwili może zajść cóś nowego, cóś o czem wiedzieć powinniśmy...
— Pójdę tam dziś w nocy.
— Mam na dole dorożkę. Może Wasza książęca mość raczy mnie zabrać i wyrzucić przed mojem mieszkaniem? A potem pojechać do pałacu?
— Bardzo chętnie.
— Zbliża się chwila w której trzeba rozpocząć działanie przeciwko Klaudji Varni; jutro wieczorem odbędzie się bal u niej... Radziłbym Waszej książęcej mości udać się do niej jutro w ciągu dnia, i zbadać jakiej broni zamierza ona użyć...
Jerzy dał znak przyzwolenia.
— Jestem już na rozkazy Waszej książęcej mości.
Senator zmienił szlafrok, włożył ciemnego koloru paltot, wziął okrągły kapelusz i wyszedł wraz z Théferem.
Loriot czekał na koźle.
— Odstępuję powóz temu panu który mnie odwiezie i zatrzyma się nadal, rzekł do niego policjant. Zapłaci od godziny wpół do dziewiątej, to jest od tej chwili kiedy cię wziąłem.
— Dobrze jegomość... a gdzie my jedziemy?
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, no....
Usłyszawszy ten adres stryj Stefana drgnął na koźle.
— Już co teraz to się nie mylę! szepnął poganiając konia. Ten pan jest tym samym człowiekiem do którego jeździł mój pasażer któregoś dnia, i to właśnie mój pasażer musi być z nim teraz. Co oni tak kręcą, te ptaszki?
Podejrzenia Loriota zamieniły się w pewność gdy usłyszał drugiego pasażera dającego rozkaz jechania na ulicę Uniwersytecką.
— No... no... pomyślał właściciel dorożki Nr 13. mam jeszcze dobre oczy jak na mój wiek, i to mi daje dobre wyobrażenie o moim węchu... Ci ludzie wydają mi się strasznie podejrzanemi. Złodzieje niezawodnie, albo też wichrzyciele przeciwko rządowi. Muszę ja zobaczyć twarz tego drugiego...
Na ulicy Uniwersyteckiej, zatrzymał dorożkę we wskazanem miejscu.
Książę wysiadł, i poszedł ku drzwiom w murze ogrodu.
Nie będziemy mu towarzyszyć ani w tej tajemniczej drodze, którą już znamy, ani też w jego gabinecie pałacowym.
Korrespondencja ostatnich dwóch dni nie zawierała w sobie nic ważnego, nic coby go mogło w jakibądź sposób zaniepokoić.
Załatwiwszy się, wyszedł znów na ulicę Uniwersytecką.
Piotr Loriot ciekawy jak wiemy, twarzy swojego pasażera, zsiadł z kozła, wyczyścił starannie szkła w latarni od strony chodnika i objaśniwszy świecę, czekał stojąc koło doróżki, i pogwizdywał dla skrócenia czasu.
Wielki był jego zawód gdy pasażer pojawił się z powrotem.
Pan de la Tour Vaudieu podniósł kołnierz od paltota aż na uszy; chustka jedwabna na szyi zasłaniała cały dół twarzy, a głęboko nasadzony kapelusz ocieniał czoło i oczy.
Loriot otworzył drzwiczki.
Książę wsiadł do powozu, i stryj Stefana dojrzał w przelocie, tylko kawałek policzka, pokrytego zmarszczkami i trochą włosów rzadkich i szpakowatych.
— Nie mam szczęścia, mruknął. Jegomość zanadto się ukrywa żeby mógł być uczciwym człowiekiem... Coraz to bardziej podejrzany! Spiskowy albo złodziej do wyboru!
Wsiadł lekko na kozioł i zapytał gniewnym tonem:
— A teraz dokąd jedziemy?
— Tam zkąd mnie zabrałeś... na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Dorożka potoczyła się szybko.
Loriot rozmyślał.
Paryżanin i dorożkarz od lat dwudziestu pięciu, widział już dużo rzeczy dziwnych i tajemniczych w tym Paryżu, który jest miastem tajemnic.
Nic jednak nie zastanowiło go do tego stopnia, jak szczególne postępowanie tego człowieka..
Czy to wynikało z osobliwego nastroju jego umysłu? Może być, ale wrażenie nie dawało się usunąć.
— A gdybym zawiadomił policję? zapytał sam siebie nagle.
Ale tejże samej chwili wzruszył ramionami i dodał:
— Zawiadomić? A o czem? Czy wiem cokolwiek? Czy mam jakie dowody? Robię przypuszczenia, podejrzywam jak stary głupiec i rozbijam się jak dwuletnie źrebię!!! Roześmialiby mi się w nos, tam w prefekturze gdybym zaczął z niemi gadać, nie wiedząc sam o czem. Jestem dorożkarzem, biorą mnie, płacą co mi się należy, i wiozę ludzi tam gdzie mi każą.
Jak tylko wysiądą z mojego pudełka, nic mi do tego co robią, czego chcą... nie obchodzi mnie to ani dużo, ani trochę nawet... Nie, nie, do miljona djabłów — Piotr Loriot nie jest policjantem.
Po chwili milczenia dodał:
— Gadaj co chcesz, a jednak mnie to strasznie zaciekawia...
Przyjechali w końcu na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Książę z twarzą bardziej jeszcze osłoniętą wysiadł, zapłacił bardzo hojnie, i zniknął w ciemnej sieni, której drzwi sam sobie otworzył. Było już po północy.
Piotr Loriot zatoczył powóz do wozowni i położywszy się, zasnął wprędce snem sprawiedliwego.
Dzień następny zaczął się smutno.
Od rana gęsta mgła zawisła nad Paryżem i zamieniła się potem w gęsty deszczyk który z miasta wytworzył jedną kałużę.
Théfer wyszedł rano z domu, stawił się w prefekturze; potem w tem samem co wczoraj ubraniu, udał się ku rogatce Montparnasse.
Przybył najpierwszy do Restauracji Richefeu, zamówił osobny gabinet i śniadanie na trzy osoby kazał sobie podać papieru i pióro i napisał króciutki bilecik.
Punkt o jedenastej Dubief i Terremonde przybyli na spotkanie opiekuna, tak między sobą nazywali policjanta.
Zasiedli do stołu.
— Czy wszystko w porządku tam w willi? zapytał Théfer.
— Wszystko, odpowiedział Dubief.
— Drzewo jest?
— Jest, złożone w obu pokojach na dole.
— Zamknęliście starannie dom?
— I drzwi i okna i krata, wszystko zamknięte.
— Więc dajcie mi klucze.
— Klucze? zapytał Terremonde.
— No tak, klucze.
— Więc my już nie mamy tam wracać?
— Owszem, ale ja muszę tam być wcześniej od was dziś wieczorem.
— Bo to, widzisz pan, zaczął Dubief złożyliśmy tam naszą bieliznę i rzeczy i nie chcielibyśmy tego stracić...
— Nie macie się czego lękać.
Ostatnie słowa Thefera zostały wymienione tonem rozkazującym i oschłym na który nie było odpowiedzi.
Podczas śniadania wszyscy trzej rozmawiali o rzeczach obojętnych.
Podano im kawę i stary koniak.
Dubief wstał i poszedł zobaczyć, czy kelner nie podsłuchuje w korytarzu, potem wrócił, usiadł na swojem miejscu i zaczął:
— Teraz, trzeba nam się porozumieć... Obiecałeś nam pan wczoraj, że dziś rano dowiemy się co mamy do roboty, z naszej strony w tej całej sprawie... Ciekawi jesteśmy i radzibyśmy już wiedzieć.
— Tak, powtórzył Terremonde, każdy chce wiedzieć co ma robić.
— Mogę zaspokoić teraz waszą ciekawość, odpowiedział policjant.
— Doskonale! zawołał Dubief. Mów pan prosimy słuchamy uważnie!

ROZDZIAŁ LVI.

— Któryż to z was mówił mi że umie powozić? zapytał Théfer.
— Ja odparł Dubief, znam się na tem dobrze... Byłem niegdyś kramarzem, i miałem doskonałą szkapę.
— Można się wystarać o powóz i dobrego konia.
— Powóz można wynająć, odpowiedział fałszerz pieniędzy, ale zwykle najmuje się razem z woźnicą, i rozumiesz pan że właściciel nie powierzy nam powozu ani szkapy na naszą dobrą wiarę.
— To już wasza rzecz. Potrzeba nam powozu, bo bez tego nic nie zrobiemy a ja sam tem nie mogę się zajmować.
— Będziemy mieć powóz... odezwał się Terremonde. Biorę to na siebie.
— A to jakim sposobem?
— To już do mnie należy i ja za to odpowiadam.
— Dobrze... Dubief przebierze się za furmana.
— To najłatwiejsze. Kupuję ubranie na tandecie. Płaszcz z pelerynką i kapelusz.
— Dziś wieczorem, punkt o dziesiątej godzinie, przyjedziesz z powozem na ulicę Notre-Dame-des-Champs domu numer 19....
— Czy tu idzie o wykradzenie zapytał Terremonde...
— Doskonale! tak jak w melodramie z teatru Ambigu — doprawdy! brak tylko orkiestry... A potem?...
— Firaneczki będą spuszczone...
— Naturalnie...
— Stangret, to jest Dubief, — zsiądzie z kozła, i nie mówiąc nic odźwiernemu, wejdzie na trzecie piętro i zadzwoni do drzwi znajdujących się wprost schodów. Zapamiętaj dobrze co mówię.
— Ulica Notre Damę de Champs, nr. 19. powtórzył Dubief, trzecie piętro... drzwi naprost schodów. Będę już pamiętał.
— Otworzą ci... mówił dalej Théfer.
— Kto?
— Młoda dziewczyna...
— Cóż jej mam powiedzieć?
— Tak jej powiesz: „Czy mam zaszczyt rozmawiania z panną Bertą Monestier?“
— Berta Monestier... Zapamiętam to nazwisko.
— Na jej odpowiedź twierdzącą oddasz jej ten bilecik.
— Théfer wyjął pugilares, i wydobył z niego papier we czworo złożony.
Była to karteczka którą napisał był, przed nadejściem swoich wspólników, udanem pismem, podobnem łudząco do pisma na kartce oskarżającej, którą książę de la Tour Vaudieu włożył w błękitną kopertę na miejsce wydobytego zeń brulionu listu Klaudji Varni.
— Co jest w tej karteczce? zapytał Dubief.
— Przeczytaj...
Dubief rozwinął kartkę i przeczytał głośno co na stępuje:
„Udaj się za tym człowiekiem którego przysyła ci Rene Moulin i nie dziw się niczemu.“
— To krótko! Oddam ten liścik... Ale gdyby panienka nie chciała słuchać i opierała się?
— Tego się niema co obawiać.
— Nie będzie więc o nic pytać?
— Jeśliby się pytała, powiedz że nic nie wiesz, ale że masz ją zawieźć do tego który cię przysłał.
— Ale może będzie chciała wiedzieć dokąd. Kobiety bywają tak ciekawe.
— W takim razie powiesz jej: „Plac Królewski“
— To wystarczy. Więc już za mną pójdzie ta kuleczka.
— Tak, wsadzisz ją do powozu.
— Gdzie zastanie mnie, — dorzucił Terremonde. Co ją pewnie mocno zadziwi a może i przestraszy trochę...
— Być może, ale uspokoisz jej zadziwienie i przestrach zaraz mówiąc: „Nie lękaj się pani, jestem przyjacielem Renego Moulin... idzie tu o twego ojca straconego niewinnie na rusztowaniu.“
Terremonde zatarł ręce.
— Zapisze to w pamięci! zawołał, to czysty melodramat! Słowo honoru daję, że się bawię tak dobrze, jak gdybym kupił bilet na drugą galerję w teatrze.
— A potem co mamy zrobić? zapytał Dubief.
— Pojedziecie z nią tam gdzie wiecie.
— Na płaskowzgórze Bagnolet?
— Tak.
— Ależ to djabelnie dalej od placu Królewskiego płaskowzgórze Bagnolet! Panienka spostrzeże się żeśmy ją oszukali...
— Być może.
— Nie tylko może, ale na pewno, odparł Terremonde. Przestraszy się i będzie chciała wysiąść.
— Nie dacie jej.
— Będzie krzyczeć wołać o pomoc.
— Pogrozisz jej i zmusisz żeby była cicho?
— A jeśli nie zechce być cicho?
Théfer wydobył z kieszeni duży nóż składany i położył go na stole.
— Oto masz sposób żeby ją skłonić w potrzebie do milczenia, odpowiedział.
Terremonda od stóp do głów dreszcz przebiegł.
— Zabić ją, wyjąkał. Morderstwo w powozie.
— Wszakże ona sama to wywoła... odparł policjant. Czy cię to przestrasza?
Terremonde nic nie odpowiedział.
Dubief skrzyżował ręce na piersiach spojrzał prosto w oczy Théfera i z szyderską miną wykrzyknął:
— Do djabła! nie przynęcisz psa kiełbasą, mój ojczulku. Narazić się na gilotynę za marne dwanaście tysięcy franków? Czyżby to się opłaciło? Wykręcić powóz i konia, wykraść młodą osobę i uciszyć ją w razie potrzeby — i to wszystko za nędzne 600 franków rocznego dochodu na nas dwóch? trzysta franków na głowę! Rzecz nie warta zachodu. Lepiej-by było podać się odrazu do biura dobroczynności. Prawie tyleby się dostało nie ryzykując nic w dodatku... Co nie, to nie. Nic z tego nie będzie. Wyjmuj pan rozkaz aresztowania. Każ nas przyłapać. Poprowadź nas do policji. Oddam pańskie pieniądze, te pięć tysięcy. Pracować za taką zapłatę? nigdy w świecie, toby było partactwo.
— Za granicą życie takie drogie, dodał Terremonde.
Théfer przygryzł usta.
Dwaj łotrzy wykonywali teraz na nim tę samą czynność wyzyskiwania, której się on dopuszczał na innych, i nie miał sposobu obronić się od tego.
Jednakowoż odpowiedział:
— Uważałem was za ludzi uczciwych... Przecieżeśmy się zgodzili?
— Nigdy nie ma zgody, póki człowiek nie wie czego się podejmuje.
— Wiedzieliście jednak że nie udaję się do was z prośbą o dobry uczynek.
— Prawda, aleśmy nie mogli przypuścić że trzeba będzie nadstawić głowę zarzynając młodą osobę jak kurczę.
— Rozumiesz pan przecie, wtrącił Terremonde że taka rzecz to nie zwykła robota, nad tem się trzeba namyśleć. Na to jest inna cena.
— Dosyć tego, przerwał niecierpliwie Théfer. Ile chcecie?
Dubief i Terremonde spojrzeli po sobie z tryumfem.
— Chcemy pięćdziesiąt tysięcy franków, odpowiedział Dubief.
— I ani grosza mniej, dodał Terremonde, można przystać lub odrzucić.
— Obdzieracie mnie niegodziwie, ale... przystaję.
— Dasz pan zaraz pieniądze?
— Dam.
— A kiedy?
— Dziś w nocy.
— Gdzie?
— W domu na płaskowzgórzu Bagnolet?
— Musimy dostać zadatek natychmiast. Ile pan dasz?
— To co mam przy sobie: dziesięć tysięcy franków.
— Weźże pan pieniądze z domu, i dziś w nocy, zanim panienka wysiądzie z powozu wypłacisz nam resztę, to jest trzydzieści pięć tysięcy franków.
— Będziecie je mieli.
— I pamiętaj ojczulku, żebyś nie skrewił w tym razie, odwieziemy młodą osobę napowrót do jej mieszkania.
— Bądźcie spokojni, dotrzymam umowy.
Théfer dodał jeszcze kilka szczegółów swoim wspólnikom, którzy go tak grzecznie wyzyskali, a potem rozstał się z niemi i udał się do prefektury gdzie miał złożyć raport o środkach przedsięwziętych dla ujęcia Terremonda i Dubiefa.


∗             ∗

W domu na ulicy Berlińskiej, przygotowania do balu były już prawie ukończone.
W głębi wielkiej sali wznosiła się śliczna mała scena, łącząca się z buduarem przeznaczonym dla aktorów.
Wszędzie pełno kwiatów, wszędzie mnóztwo świeczników, które po zapaleniu sprawią czarodziejski efekt wśród zwrotnikowych roślin, przetwarzających salony na wspaniały ogród.
Réne Moulin a raczej Laurent, marszałek dworu dokonał cudów, Mistress Dick-Thorn nieszczędziła mu pochwał.
Czuła się niezmiernie zadowoloną widokiem tego przepychu który ją drogo kosztował.
Kassa jej blizką była wyczerpania: ale cóż jej to szkodziło? Czyż odtąd książę Jerzy de la Tour-Vaudieu nie będzie obowiązany napełniać ją? a jego skarby są niewyczerpane.

ROZDZIAŁ LVII.

Jeden z powozów słynnego tapicera-dekoratora, napełniony różnemi dodatkami, wjechał właśnie na podwórze pałacu.
Réne Moulin kazał wyładować kulisy i kurtyny przeznaczone do teatru.
— Jest wszystko, czegośmy żądali? nieprawdaż? zapytał subjekta przybyłego z powozem.
— Tak jest, proszę pana, odpowiedział subjekt. Znalazłem w naszych składach dekorację przedstawiającą w nocy most i brzegi Sekwany. Naokoło będą latarnie i drzewa. Bardzo to malownicze ale strasznie posępne, tak jakeś mi pan polecił, kazałem na jednej z kulis bocznych wymalować dorożkę.
— Doskonale! zawołał Réne. Ustawisz pan tę dekorację w głębi po za firankami salonu i przygotuj kulisy żeby mogły w jednej chwili zastąpić dekorację potrzebną do odegrania komedyjki i te które mają służyć za tło do żywych obrazów.
— Niech pan będzie spokojny, wiem co potrzeba. Pracowałem jako maszynista w teatrze Gaîté pod rozkazami Godina, i urządzaliśmy, czarodziejskie sztuki, trudniejsze trochę od tego. Ale czy dziś wieczorem będziesz pan miał ludzi do pomocy? Mógłbym sprowadzić dwóch za których ręczę.
— Przyślij ich pan, niech się rozmówią z maszynistami którzy będą obsługiwać żywe obrazy.
— Spuść się pan na mnie.
W tej chwili służący nadbiegł do Rénego i powiedział:
— Panie Laurent, przynieśli tu pod pańskim adresem paczkę od kostjumera... oto jest klucz od niej.
Réne włożył klucz do kieszeni i rozkazał zanieść paczkę do gabinetu przeznaczonego dla aktorów.
Z tego gabinetu skrytemi schodami można było zejść na podwórze nie przechodząc przez salony.
O zwykłej godzinie podano śniadanie Mistress Dick-Thorn i jej córce!
Mechanik przeobrażony w marszałka dworu, bardzo zajęty od samego rana skorzystał z tej chwili, żeby się zobaczyć z Janem-Czwartkiem, który czekał nań jak codzień na rogu ulicy Clichy, niecierpliwiąc się dziś niezmiernie próżnem oczekiwaniem. Klął i złorzeczył po cichu, ale wierny przyrzeczeniu stał nieruchomo na posterunku.
— Do kroćset szrub, krzyknął ujrzawszy Rénego to szczęśliwie? myślałem już, że nie przyjdziesz wcale. Co za położenie, moje dziecko.
— To prawda, domyślałem się że ci się niemało krwi napsuje, ale nie mogłem przyjść wcześniej.
— Zresztą kiedy już jesteś, nie ma o czem mówić. Czy masz mi co powiedzieć?
— Mam.
— Kiedy tak, to chodźmy do szynku.
Poszli i gdy już usiedli Jan-Czwartek zapytał:
— Jakże tedy stoimy?
— Dziś wieczorem przypuszczam główny szturm.
— Więc dzisiejszej nocy będziemy wiedzieli coś na pewno?
— Nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Masz już dekorację?
— Dziś rano mi ją przywieźli.
— Wysłałem ci i kostjumy.
— Tylko co je odebrałem... A peruki i brody czy są w paczce?
— Nie... Ja sam je przywiozę dziś wieczorem...
— Dobrze, — przyjdziesz do pałacu pomiędzy dziewiątą a w pół do jedenastej, przedstawisz się jako fryzjer, i zażądasz się widzieć z panem Laureat.
— Powinienem mieć elegancką minę — prawda? Tak jak fryzjer pierwszego rzędu?
— Nadewszystko staraj się zmienić do niepoznania...
— Nie bój się o to... Założę się że nie poznałbyś mnie gdyby nie to że wiesz... Panna Berta już wie o wszystkiem?
— Tak i już umie swą rolę... Najęty powóz przyjedzie po nią o w pół do jedenastej na ulicę Notre-Dame-des-Champs... Stangret pójdzie na górę i powie to tylko: „Przysyła mnie pan Réne Moulin“...
— Dobrze, wszystko idzie jak się należy... Chciałbym żeby to już był wieczór, ale mówiąc między nami (pewnie cię to zadziwi) jestem trochę wzruszony.
— Jakto? taki stary lis jak ty!
— Co prawda że widziałem już tyle i takich rzeczy, że powinienbym być obojętny. A jednak — cóż chcesz, trochę mnie to niepokoi...
— Czyżbyś się bał?
— Co to to nie. Tylko te dawne wspomnienia — wzruszają mnie... Zdaje mi się że jestem młodszy o lat dwadzieścia, i że naprawdę dziś wieczorem na moście Neuilly... Ale! ale! przyszło mi cóś do głowy.
— Co takiego?
— Czy by nie było dobrze, wtenczas kiedy się będą bawić w salonie, złożyć wizytę pokojowi Misstres Dick Thorn i obejrzeć jej biureczko?... Zdaje mi się że znaleźlibyśmy tam niezły zadatek na to co mamy posiąść później... Cóż myślisz?
Réne zmarszczył brwi.
— Kradzież — pomruknął z niesmakiem.
— Nie idzie tu wcale o kradzież?
— Tylko o co?
— O wzięcie zadatku... Zresztą nie ma niebezpieczeństwa. Jegomość jest w naszych rękach... i wiesz tak dobrze jak i ja, że nie śmiałby wezwać policji...
— A gdyby Misstres Dick Thorn nie była tą samą kobietą... Zrobionoby śledztwo i bylibyśmy zgubieni... Nie! nie! dajmy pokój kradzieży.... Dostaniemy pieniądze innym sposobem...
Jan-Czwartek skrzywił się z kolei.
— Za wiele ceremonii, — powiedział sam do siebie, — możnaby posądzić że ma jakieś skrupuły ten Réne. Słowo daję że gdybym go nie znał, wziąłbym go za uczciwego mieszczucha.... Zobaczę wreszcie czem on podszyty, a że się trochę na tem znam skorzystam ze sposobności i nie będę się pytał o pozwolenie...

— Jesteśmy więc w zgodzie co do wszystkich szczegółów —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 289-304 przepisano z wydania Biblioteka Romansów, Powieści, Podróży, Pamiętników i Utworów Poetycznych : pismo tygodniowe. R. 10, 1881, № 42, str. 658-664