Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/744

Ta strona została przepisana.

— Jakże się ten pan nazywał?
— Fryderyk Bérard. Czy go pan znasz, panie Laurent.
— Bynajmniej. Z resztą cóż nas to może obchodzić?
— Zapewne.
Moulin rostawszy się z lokajem, szedł zwolna po wschodach.
— Kto może być ten Fryderyk Bérard? zapytywał siebie. Ten człowiek którego pani Dick-Thorn nie znała wcale a który ją zmusił do widzenia się z sobą za pomocą słów kilka między któremi mieściło się słowo Brunoy? Co to może znaczyć? Obłąkana z Królewskiego placu powtarzała także tę nazwę, jaka nam przywodzi na myśl złowrogie wspomnienia. Byłżeby to szczególny zbieg okoliczności? Nie! — jest wtem widocznie jakaś tajemnica, którą rozjaśnić należy.
Pani Dick-Thorn wsiadła w dorożkę na Amsterdamskiej ulicy i kazała się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Ponieważ dwie godziny już upłynęły od bytności Jerzego, mniemany Fryderyk Bérard był w domu i oczekiwał.
Turkot zatrzymującego się powozu zwrócił jego uwagę.
Podniósł firankę u okna, wyjrzał i zobaczył wysiadającą Klaudję.
— To ona przyjechała sama, wyszepnął. Przewidywałem to z góry. To schronienie przestaje być dla mnie bezpiecznem. Dobrze zrobiłem przedsięwziąwszy środki ostrożności. I zapuścił firankę.
Klaudja weszła w głąb ciemnej wilgotnej sieni.
— Jak też można żyć tutaj! myślała idąc.
Odźwierna wstrzymała ją zapytaniem:
— Kogo pani szuka?
— Pana Fryderyka Bérard!
— Wyszedł przed chwilą.
— Czy tylko na pewno? zapytała z niedowierzeniem Klaudja.
— Tak pani. Wyszedł przed kwadransem.