— To mnie bardzo dziwi.
— Dla czego? Pan Bérard ma interesa i często wychodzi.
— To też nie to mnie dziwi że go niema, ale to, że wyszedł o tej godzinie w której miał na mnie oczekiwać.
— A! to pewnie dla pani pozostawił tu list. Proszę mi powiedzieć swoje nazwisko.
— Pani Dick-Thorn.
— To właśnie. Oto jest list.
Klaudja pochwyciwszy kwadratową kopertę, wsiadła z pospiechem do dorożki.
Drżącą ręką rozdarła kopertę.
Radością zabłysło jej spojrzenie, na ustach zajaśniał uśmiech tryumfu.<br
Czek na sto sysięcy franków na okaziciela do jednego z pierwszorzędnych Paryzkich bankierów z podpisem: „Jerzy de la Tour-Vandieu,“ upadł jej na kolana.
— Ha! wyszepnęła, nareszcie znowu jest w mojej mocy!... Stał się jak niegdyś moim niewolnikiem! Dziś, sto tysięcy franków... pojutrze, trzy razy większa suma, jeżeli mi się podoba, a niezadługo moja córka zostanie margrabiną!... Miałam słuszność licząc na swą szczęśliwą gwiazdę.
Klaudja spojrzała na zegarek.
— Godzina trzecia, wyrzekła; kantory bankierskie zamykają dopiero o czwartej. Mam więc czas jeszcze.
Spuściła okno od powozu mówiąc do stangreta:
— Na ulicę Latte.