— Do jakiegoś pałacu na Berlińską ulicę. Mam powiedzieć że mnie przyseła pan Ireneusz Moulin.
— Jakaś widocznie schadzka z wielkim panem. Zapewne bogaty kochanek, nie dziwota, bo ładna dziewczyna. Ale co cię to może obchodzić? — Jesteś zapłacony, więc rób co ci polecono.
— Rozumie się... Wypiję Jeszcze kieliszek i ruszam. Lepiej zaczekać, aniżeli się spóźnić.
Dochodziła natenczas godzina dziesiąta.
Dubief z Terremondem włóczyli się po ulicach upatrując jakiejś dorożki stojącej przed garkuchnią.
Weszli w ulicę Zachodnią.
Deszcz ciągle padał. Obaj zbrodniarze widząc że szukają napróżno, zaczęli się niepokoić. Gdy nagle Terremonde przystanął.
— Patrz... patrz... zawołał, wskazując ręką ku jakiemuś błyszczącemu punktowi otoczonemu mgłą w około.
— Co takiego? zapytał Dubief, zatrzymując się także.
— Kolorowa latarnia!... to czego właśnie szukamy.
— A może to stacja? Trzeba się strzedz, bo tam zawsze bywa zdwojony dozór policyjny.
— Nie! — to traktjernia. Chodźmy.
Ruszyli szybkim krokiem ku dorożkom.
Fjakr Piotra Loriot stal najdalej. Ulica Zachodnia zwykle mało ruchliwa, o tej godzinie była pustą zupełnie.
— No! teraz wybieraj; zawołał Terremonde, a jak będziesz siadał na kozioł, ja wejdę do knajpy i każę sobie podać szklankę wina, ażeby zająć gospodarza.
— Niepotrzeba! — inaczej się rozmyśliłem, odparł Dubief. Wsiądź zaraz do budy... Już późno trzeba się spieszyć.
To mówiąc z miną znawcy, przyglądał się koniom.
— Do miljon djabłów!... mruknął pod nosem, To wszystko zdechlaki, ustaną nam w drodze.
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/752
Ta strona została skorygowana.