Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/766

Ta strona została przepisana.

— Tu otworzywszy drzwi, wprowadził swego towarzysza do ogrodu, a potem do domu, gdzie zapalił świecę.
Pan de la Tour-Vandieu obejrzał się w około.
— Jak tu dziwnie smutno! wyjęknął z cicha.
Théfer się uśmiechnę!
— Być może, iż nie wesoło, odrzekł, lecz za to, jak wygodnie! — Nie nie brakuje. Proszę obejrzeć. Wszędzie żelazne kraty... a oprócz tego grube okienice, niedające się przecisnąć najmniejszemu promykowi światła.
— Czy ztąd daleko do mieszkań ludzkich?
— Tak daleko że żaden odgłos ztąd tam niedojdzie.
Zapas złożonego drzewa w pierwszym pokoju zwrócił uwagę Jerzego.
— Czyś ty już zastał tu to drzewo? zapytał.
— Nie! — Kazałem je przynieść.
Jerzy zrozumiał. Ręce mu zadrżały.
— Pożar!... wyszepnął.
Ihéfer odpowiedział potakującym poruszeniem głowy.
— Pożar widać z daleka, odrzekł pan de la Tour-Vandieu. Może nadejść pomoc...
— Zapóźno będzie niestety! Za nim sikawki nadeją, z całego domu będzie tylko kupa gruzów.
— A jeśli ta dziewczyna będzie wołała o pomoc?
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, że nikt jej nie usłyszy. Z resztą, jeżeli przestanie żyć za nim pożar wybuchnie, nie będzie wołała. Pożar zaciera ślady... Gdzie ogień przejdzie, tam nikt nie zdoła zbrodni odnaleść...
Tu wydobył zegarek.
— Kwadrans na dwunastą, rzekł. Zostawiam tu księcia i wychodzę przed dom oczekiwać na moich ludzi... Powinni tu przybyć za chwilę.
Wyszedł i stanął na czatach nasłuchając najmniejszego szelestu.