Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/769

Ta strona została przepisana.

— Dokąd mnie wieziecie? krzyknęła.
— Tam gdzie potrzeba... odrzekł siedzący przy niej złoczyńca.
— Wszak ja mam jechać na Berlińską, ulicę a nie gdzieindziej. Tam na mnie oczekują, pan dobrze wiesz o tem!..
— Powtarzani pani że nic nie wiem.
— Dziewczyna uniósłszy się na siedzeniu zaczęła palcami stukać w szybę powozu wołając:
— Dorożkarzu!... dorożkarzu!...
Dubief posłyszawszy stukanie, zrozumiał co się dzieje. Zaczął trzaskać z bicza i głośno gwizdać.
— Ten dorożkarz widocznie jest głuchy!... zawołała Berta.
— Tak, w rzeczy samej;.. jest on trochę głuchy, odrzekł Terremonde z zupełnym spokojem. Napróżno więc pani wołasz. Nikt nie usłyszy.
Dziewczę zrozumiawszy co to znaczy, śmiertelnie pobladła. Chciała otworzyć drzwiczki i wyskoczyć.
Terremonde lewą ręką chwycił ją za ramię i popchnął gwałtownie w głąb powozu; a prawą uzbrojoną sztyletem podniósł do góry.
Berta ujrzawszy błysk noża, wydała jęk głuchy.
— Ani jednego ruchu, ani krzyknięcia!... zawołał nędznik, bo cię zarznę jak kurczę!...
— Wielki Boże! jęknęła z przerażeniem, w jakie ja się ręce dostałam!...
— W ręce ludzi, którzy pełni będą względów dla pani. Jeżeli będziesz spokojną; odparł Terremonde. Nikt nie przemówi podniesionym głosem. Nikt ci nie pogrozi. Jeżeli się będziesz rzucała, tem gorzej dla ciebie. Sobie pani przypiszesz winę bo cię ostrzegam.