Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/770

Ta strona została skorygowana.

Te kropne słowa wymówione były z przerażającym spokojem.
Panna Loroyer na pół obłąkana z przestrachu, cofnęła się w tył i przytuliła w głąb powozu, ażeby być jaknajdalej od swego towarzysza, którego oczy widziała błyszczące w ciemności jak oczy drapieżnego zwierza.
— Ależ... wyszepnęła, dokąd mnie pan wieziesz?
— Zobaczysz pani, skoro staniemy na miejscu.
— Więc to nie Ireneusz Moulin przysłał was po mnie?
— Może on... a może kto inny, wytłumaczą to tam pani.
— Jesteś nędznikiem!...
— Możesz mnie pani zobelżać, jeżeli cię to bawi. Mało mnie to obchodzi, byłeś niemówiła za głośno.
— Ach! wykrzyknęła z rozpaczą dziewczyna, będę wołać, przyjdą mi na pomoc! I zaczęła krzyczeć:
— Ratunku!... ratunku!...
Terremonde po raz drugi popchnął ją w głąb powozu i kładąc jej rękę na ustach, dotknął ją końcem noża.
Dubief na koźle wygwizdywać nieprzestawał.
Berta zdrętwiała z przestrachu, osunęła się na poduszki powozu. Straszne przeczucie ją ogarnęło.
Pomyślała o wrogach Ireneusza, o tych ludziach tajemniczych, którzy już raz o niemal go nie zgubili. Domyśliła się, że się znajduje w ich mocy, a zatem że jest zgubioną bez ratunku. Pomyślała o Edmundzie Loriot, o swych rozwianych marzeniach. Łzy zaczęły spływać po jej policzkach, a potem tłumione łkanie wydobyło się z jej piersi.
Terremonde nie spuszczał z niej oczu. Skrzyżował ręce na piersiach, ale nóż trzymał wciąż otwarty.
Milord pędził niezmordowanie i powóz toczył się szybko.
Zwolna, łkania Berty przycichły i łzy przestały jej płynąć. Biedne dziewczę zasyłało do Boga gorące modły i spokój zaczął wstępować w jej duszę. Przypuszczenie mor-