Jerzy de la Teur-Vandieu, z błędnemi oczyma, twarzą zalaną krwią i potem doznał gwałtownego zawrotu w głowie. Przeląkł się własnego dzieła.
Chwiejąc się na nogach, wyszedł z pokoju, i nie obejrzał nawet za siebie na nieruchome ciało ofiary. Zeszedł ze schodów trzymając się poręczy i wszedł do ogrodu. Théfer podążał tuż za nim.
Zatrzymał się tylko chwilę na dole, gdzie rzucił zapalony papieros między stos drzewa.
Ogień zajął się natychmiast, podczas czego ów agent dogonił Jerzego w ogrodzie, który umykał jak obłąkany.
— Niech książę pospiesza, rzekł Théfer. Za chwilę dom zapłonie od szczytu do piwnic... Trzeba nam być z tąd daleko. Idźmy, bo tu niemamy już nic do roboty.
I pociągnął pana de la Tour-Vandieu po za ogród, na płaskowzgórze.
Pożar podłożony wśród stosów dobrze wyschniętego drzewa, szerzył się szybko. Już płomienie zaczęły się wydobywać oknami w których szyby pękały. Złowróżbne syczenie i trzask, rozlegały się wokoło.
Uszedłszy z jakie sto kroków, Jerzy przystanął i obejrzał się po za siebie.
— Théfer!... wymówił drżącym głosem.
— Co książę rozkaże? Wszakże słyszałeś przed chwilą, ta dziewczyna mogła mnie zgubić!
— To prawda! Ale o cóż księciu teraz chodzi? Niema co jej się obawiać, bo nie żyje!